♪ Draconian – „The Last Hour of Ancient Sunlight”
– Powiedz mi, proszę – wycedziła przez zaciśnięte
zęby – co my tutaj robimy?
Niechętnie spojrzała przez szybę na
pokryte szarymi chmurami niebo. Obserwowała przemykający za oknem krajobraz,
raz po raz zastanawiając, jakim cudem pozwoliła Mateuszowi wywieźć się na drugi
kraniec Polski. W tym roku jesień najwyraźniej zamierzała zawitać do kraju
wyjątkowo wcześnie, co zdecydowanie nie przypadło Milenie do gustu. Było zimno,
szaro i padało – coraz mocniej i mocniej, aż zaczęła mieć dość
bębniącego w karoserię samochodu deszczu. Nie tak wyobrażała sobie
końcówkę najdłuższych wakacji w życiu, w efekcie całą sobą żałując,
że pozwoliła wywieźć się z Białegostoku. Przecież mogła w tym czasie
robić dosłownie cokolwiek i to nawet nie opuszczając rodzinnego miasta.
Nawet wspólne wyjście na zakupy z Majką i Ewą wydawało się lepszą
perspektywą, niż zwiedzanie obcego miasta w deszczu.
– Będziesz tak marudziła przez całą
drogę? – zniecierpliwił się Mateusz. Leniwie uniosła głowę, po czym
wyprostowała się na siedzeniu pasażera, żeby móc na niego spojrzeć. – Psujesz
zabawę, Lena.
– Jaką zabawę? Wywiozłeś mnie na
jakiś wygwizdów, żeby uczcić produkcję gorzały. Czyż nie tak?
Chłopak jedynie potrząsnął głową.
Nie patrzył na nią, w pełni skoncentrowany na drodze. Nie dziwiła mu się,
bo choć mieli włączone wycieraczki, widoczność wciąż pozostawała ograniczona.
– Wina – usłyszała i przez
krótką chwilę miała ochotę wywrócić oczami.
– Ale różnica! – zadrwiła.
Tym razem zerknął ku niej, wyraźnie
rozdrażniony. Milena zacisnęła usta, mimowolnie zastanawiając nad tym, czy
podły nastrój faktycznie był w obecnej sytuacji czymś aż tak szokującym.
Mieli się dobrze bawić, ale z trudem mogła to sobie wyobrazić, skoro na
zewnątrz lało jak z cebra.
– Wychowałem się tutaj – oznajmił z powagą
jej towarzysz, starannie dobierając słowa. Dobrze znała ten ton, aż nazbyt
świadoma, że w sytuacjach takich jak ta, Mateusz był niezwykle poważny. Najwyraźniej
zdołała go zdenerwować, chociaż zawsze sądziła, że to niemożliwe. – Winobranie to tradycja. Gdybyś
kiedykolwiek widziała Dni Zielonej Góry, wtedy nie opowiadałabyś takich bzdur –
dodał, ale Lena tylko uśmiechnęła się w nieco ironiczny, pozbawiony
wesołości sposób.
– Koncerty, jarmarki i teatr...
Oryginalne jak nie wiem co! – Wywróciła oczami. – Z tym, że tutaj możemy
kupić butelkę wina. Dalej nie widzę sensu, żeby tłuc się taki kawał drogi.
– Więc po co ze mną jechałaś?
Wzruszyła ramionami, początkowo sama
niepewna, w jaki sposób powinna odpowiedzieć na to pytanie. No właśnie, po
co?
– Bo miało być fajnie – stwierdziła w końcu.
– Niedługo zaczynamy studia. Miałam serdecznie dość siedzenia w domu.
– Więc nie siedzisz. – Mateusz z niedowierzaniem
potrząsnął głową. – Boże, pozwól mi zrozumieć kobiety...
– Boże, pozwól mi zrozumieć sens
imprezy na cześć wina – sparafrazowała go.
Czuła, że przesadza i powinna
się powstrzymać, ale to pozostawało silniejsze od niej. Sama nie miała
pewności, skąd brało się zniechęcenie, ale już w chwili wyjazdu z Białystoku
miała ochotę zawrócić i jednak nie ruszać się z domu. Później było
już tylko gorzej, zaś deszczowa aura jedynie pogłębiła targające dziewczyną
uczucia. Nie chciała tutaj być, nieważne jak bezsensownie by to nie brzmiało.
Kiedy początkowo rozmawiała z Mateuszem o Winobraniu, wtedy była
zachwycona, jednak teraz...
Westchnęła, po czym z wahaniem
spojrzała na chłopaka. Milczał, uparcie skupiając się na drodze i unikając
spoglądania w jej stronę. Wiedziała, że był zły, a przynajmniej
zdenerwowany, co zresztą nie wydało się Milenie dziwne. Nie mogła zaprzeczyć,
że zachowywała się co najmniej nieznośnie, co przy wielogodzinnej podróży bez
wątpienia dawało się we znaki. Chciała jakoś załagodzić sytuację, bo kłótnia
zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych urozmaiceń wspólnej podróży.
Nie tak to powinno wyglądać, nie wspominając o tym, że Mateusz jasno dał
do zrozumienia, że ten wyjazd jest dla niego ważny. Trudno, żeby było inaczej,
skoro dzieciństwo spędził właśnie w tym mieście – podobno pięknym, chociaż
na razie nie miała okazji się o tym przekonać.
Co
też sentymenty robią z ludźmi..., pomyślała, po czym westchnęła cicho.
W porządku, może jednak powinna wziąć się w garść.
– Hej... Więc jak to jest z tym
winem? – zapytała cicho, siląc się na pojednawczy ton. – Mówiłeś, że macie
swoje legendy...
– Nagle cię to interesuje? – mruknął
z powątpiewaniem, ale ostatecznie darował sobie złośliwości. Ledwo
powstrzymała uśmiech, nie chcąc znowu go prowokować. Przecież wiedziała, że nie
będzie w stanie długo się na nią złościć. – Tak... Jest kilka legend. W każdym
mieście jakieś się znajdą – dodał, a Milena wymownie uniosła brwi.
– Opowiedz – poprosiła, próbując
zabrzmieć choć trochę entuzjastycznie. – Którąkolwiek. Może się przekonam.
– Jak sobie chcesz... – Zawahał się,
intensywnie nad czymś myśląc. – Chociaż nie wiem, co mam ci powiedzieć. Pewnie
uznasz, że to nudne.
Masz
o mnie zadziwiająco dobre zdanie...
– Strzelasz – zachęciła, tym razem
próbując obejść się bez złośliwości.
– Wszystko ma związek z Bachusem...
– Kim? – przerwała, nie mogąc się
powstrzymać.
Mateusz rzucił jej poirytowane
spojrzenie.
– Z bogiem wina. No, całej
natury, ale dla nas przede wszystkim wina – poprawił się po chwili
zastanowienia. – W Grecji nazywali go Dionizosem – dodał, a dziewczyna
przypomniała sobie, że już kiedyś słyszała to imię, jednak tę informację
zdecydowała się zachować dla siebie. – Niektóre legendy mówią, że po śmierci
Bachusa, jego krwią skropiono tereny winiarskie. Kilka kropel spadło na Zieloną
Górę i stąd wzięła się ta tradycja. – Uśmiechnął się blado. – Inna wersja
mówi o bachusikach, czyli dzieciach Bachusa. Kiedy byłem mały, wszyscy
ciągle powtarzali, że po mieście biegają bachusiki i robią innym psikusy.
Kiedyś nawet próbowałem ich szukać...
Coś w tym wyznaniu poprawiło
Milenie nastrój, chociaż nadal czuła się przygnębiona. Jakby tego było mało,
słuchając słów Mateusza, przez krótką chwilę miała ochotę mu przerwać i oznajmić,
że przecież to nie było tak – i że w rzeczywistości niczego nie
wiedział. To nie miało sensu, zresztą przecież słuchała zwyczajnych,
regionalnych historii, z którymi nie miała styczności nigdy wcześniej. Nie
istniał żaden powód, by przejmowała się treścią tych bajek, a tym bardziej
zastanawiać nad tym, czy były prawdziwe. Oczywiście, że wymyślili je ludzie,
choć jak we wszystkich legendach dało się doszukać ziarenka prawdy – w tym
wypadku tego, że Zielona Góra jak najbardziej słynęła z produkcji wina.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok,
dziwnie oszołomiona. Przygnębienie nie opuszczało jej nawet na moment, zaś po
usłyszanych od Mateusza historyjkach, z jakiegoś powodu przybrało na sile. To przecież nie tak..., pomyślała nie po raz
pierwszy i coś nieprzyjemnie ścisnęło ją w gardle. Niby skąd mogła to
wiedzieć? Zresztą jakie znaczenie miało to, jaka była prawda? Bachus i cała
ta misterna otoczka z nim związana, stanowiły przede wszystkim atrakcję
dla turystów – część niepotwierdzonej historii, która po prostu wzbogacała
kulturę tego rejonu.
Westchnęła w duchu, po czym na
powrót wbiła wzrok w spływający po szybie deszcz. Była zmęczona długą
podróżą, zwłaszcza w takich warunkach, więc nic dziwnego, że wszystko ją
drażniło. Myślała o głupstwach, wciąż rozdrażniona zarówno warunkami
atmosferycznymi, jak i koniecznością przebywania w tym miejscu. Sęk w tym,
że już nie mogła się wycofać – i to nie tylko przez wzgląd na to, że
dotarli do celu. Chciała przynajmniej spróbować dobrze się bawić, skoro
Mateuszowi tak bardzo zależało na udziale w nadchodzących jarmarkach.
Pomyślała, że może jednak istniała szansa na ustanie opadów i to, że
nazajutrz będą mogli bez obaw wyjść na ulicę miasta, by cieszyć się z Winobrania,
zamiast kryć pod parasolami i wiatami pobliskich sklepików. Dziś i tak
marzyła, żeby w końcu dotarli do hotelu i mogli odespać podróż –
przynajmniej tych kilka godzin, które przy odrobinie szczęścia miały poprawić
jej nastrój.
Może...
~*~
Biegła. Pędziła przed siebie, raz po
raz napinając mięśnie i próbując zmusić obolałe ciało do współpracy.
Potykała się na nierównościach terenu, za wszelką cenę próbując utrzymać się w pionie.
Czuła się zmęczona, co sprawiało, że każdy kolejny krok wydawał się coraz
trudniejszym i bardziej wymagającym, ale musiała to znosić. Wiedziała, że
upadek kosztowałby ją to, co najcenniejsze – życie, które za wszelką cenę
pragnęła ocalić. Gdyby zwolniła albo – co gorsza – z jakiegokolwiek powodu
się zatrzymała...
Czuła, że pogoń jest blisko.
Słyszała nawoływanie oraz ujadanie psów, co niezmiennie podsycało narastające w kobiecie
wątpliwości. Złapią ją. Prędzej czy później dogonią, a wtedy czekała ją
śmierć, na którą zdecydowanie nie była gotowa. Jakaś cząstka nakazywała Meerze
się zatrzymać i poddać, uznając podejmowany wysiłek za bezsensowny, ale
stanowczo zdusiła ją w sobie. Nie, to nie mogło być takie proste i ostateczne.
Chciała o siebie zawalczyć, nawet gdyby to miało się okazać ostatnią
rzeczą, którą przyjdzie jej zrobić w życiu.
W tamtej chwili w równym
stopniu podziwiała, co i szczerze bała się ludzi. Przybyła w odpowiedzi
na ich błagania, a oni zgotowali jej piekło, traktując jak zwierzynę łowną
i życząc śmierci. Nie uwierzyli, choć stanęła przed nimi bezbronna i chętna
do pomocy. Ojciec wysłuchał ich modlitw – licznych próśb o urodzaj i ratunek
dla dręczonego głodem społeczeństwa – a jednak kiedy przyszło co do czego,
odrzucili dar, którym przecież była ona. Nie rozumiała tego, co nimi kierowało i dlaczego
z taką łatwością uznali, że to właśnie przeciwko niej należy skierować
czystą nienawiść. Została potraktowana niczym najgorsze zło, zupełnie jakby
wszelakie niepowodzenia i kolejne nieszczęścia, dotykające mieszkańców
tych terenów, sprowadzały się właśnie do niej i tego, że śmiała istnieć.
Przybyła z dobrymi chęciami i miłością, pragnąc uleczyć to miejsce, a jednak
została przepędzona i zmuszona do ucieczki. Kiedy mówiła, nie było nikogo,
kto by posłuchał, teraz zaś żadne zmiany nie miały racji bytu.
Jedno jednak musiała ludziom
przyznać: byli zdeterminowani. Teraz sama to czuła, wykorzystując resztki sił,
by z uporem podążać przed siebie, chociaż ciało stopniowo odmawiało
posłuszeństwa, a płuca paliły żywym ogniem. Dopiero kiedy przybyła do tego
miejsca, zrozumiała, co tak naprawdę znaczyło bycie człowiekiem. Pragnienie
życia wydawało się przysłaniać wszystko inne, nie pozwalając kobiecie przerwać
biegu, a może wręcz warunkując to, że nadal potrafiła posuwać się naprzód.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś tak intensywnego – potrzeby, żeby uciec
i nie pozwolić się zabić. Bała się i to również miało na nią wpływ,
strach jednak odgrywał rolę drugorzędną.
Prawda była taka, że Meerę przede
wszystkim wypełniał nieopisany wręcz żal, to uczucie zaś wydawało się czymś
niemalże materialnym i bardzo bolesnym.
„Dlaczego?" – miała ochotę
zapytać. Chciała to wykrzyczeć, spojrzeć każdemu z podążających za nią
mężczyzn w oczy, a potem poczekać na odpowiedź. „Dlaczego mnie
wzywaliście, skoro teraz pragniecie mojej śmierci?". Sądziła, że gdyby
mogła zrozumieć, wtedy być może wszystko stałoby się łatwiejsze – przynajmniej
trochę, mimo że szczerze wątpiła, by wtedy perspektywa śmierci stała się czymś
choć trochę bardziej akceptowalnym. Z drugiej strony, wszystko wydawało
się lepsze od wątpliwości i niedopowiedzeń, te bowiem wykańczały ją w równym
stopniu, co i nieprzerwany bieg.
Nie pojmowała tego, jak bardzo
ludzie bywali nielogiczni. Na pierwszy rzut oka wierzyli w to, czego nie
ma – w Boga i siły natury, które przewijały się przez wszystkie ich
wierzenia i historie. A jednak kiedy przychodziło co do czego, mając
przed sobą materialny dowód na to, że ich modły zostały wysłuchane, odpychali
prawdę. Wręcz niszczyli ją, tak jak próbowali teraz zabić Meerę, powtarzając,
że jest heretyczką. Że kłamała, bluźniła i tym samym pogarszała sytuację,
ściągając na mieszkańców kolejne nieszczęścia. Nie rozumieli, że tak naprawdę
sami to robili, nie chcąc przyjąć ofiarowanej przez nią pomocy. Na życzenie
Ojca przybyła, żeby dać im wiedzę, której potrzebowali i pokazać, w jaki
sposób wykorzystać cuda natury, oferowane przez tę ziemię. Nie pojmowali, że to
miejsce jest wyjątkowe – każde wzgórze, żyzna gleba i zielone trawy. Gdyby
tylko mogła się wytłumaczyć...
Dysząc ciężko, w pośpiechu
wspinała się po stromej stronie Wzgórza Braniborskiego. Nie była pewna czy już
teraz tak je nazywali, czy to dopiero miało nastąpić, ale nie miała czasu się
nad tym zastanawiać. Całą sobą czuła niezwykłość tego miejsca – wyjątkową aurę
terenów, które być może miały okazać się jej mogiłą. W tamtej chwili
teraźniejszość i przyszłość mieszały się ze sobą, potęgując mętlik w głowie
Meery i podsuwając kobiecie wiedzę, której – zdaniem ludzi – nie powinna
posiadać. To, co ona uważała za dar, okazało się przekleństwem i ostatecznie
doprowadziło ją do tego miejsca. Jak na ironię tego nie przewidziała, tak jak i nie
była w stanie stwierdzić, co się z nią stanie. Ta pogoń miała miejsce
tu i teraz, Meerze zaś nie pozostało nic innego, jak próbować biec.
Zmęczenie przybrało na sile, coraz
bardziej dając się Meerze we znaki. Czuła, że słabnie, sama niepewna jak długo
już uciekała, próbując znaleźć bezpieczną kryjówkę poza granicami miasta.
Odgłosy pogoni ucichły, dzięki czemu poczuła się przynajmniej odrobinę pewniej,
jednak ani myślała, że mogłaby zwolnić. To wciąż nie był koniec; wiedziała o tym
doskonale, aż nazbyt świadoma, że ludzie tak po prostu nie odpuszczą. Podążali
za nią zbyt długo, by teraz zrezygnować, zresztą te tereny należały do nich,
więc znali je dużo lepiej od niej. Tak przynajmniej sądziła, chociaż wciąż
miała nadzieję, kurczowo trzymając się myśli o powodzeniu ucieczki – o tym,
że wciąż miała szansę przeżyć. Musiała znaleźć miejsce, w którym mogłaby
się ukryć, a wtedy...
Co zrobiłaby później? Nie wiedziała,
ale to mogło poczekać do czasu ostatecznego zgubienia pogoni. Musiała choć na
chwilę zatrzymać się i pomyśleć, to jednak nie było możliwe, skoro wciąż
czuła na karku oddech podążającej za nią śmierci. Nie mogła tutaj zostać,
niezależnie od tego, jak wielki żal wzbudzała w niej myśl o porzuceniu
pierwotnie wyznaczonego celu. Przybyła z dobrymi intencjami, a jednak
w zamian otrzymała gniew, strach i czystą nienawiść. W takim
wypadku mogła już tylko odejść i żyć nadzieją, że ludzie kiedyś się
opamiętają. Mimo że to wydawało się nieprawdopodobne, nie miała do nich żalu,
choć być może powinna. Nie rozumiała, ale próbowała znaleźć jakiekolwiek
usprawiedliwienie – jakkolwiek wytłumaczyć sobie, dlaczego pragnęli jej
śmierci.
Być może nie byli gotowi. Nie tego
spodziewali się, modląc o urodzaj i pomyślność dla społeczeństwa.
Teraz widziała, że popełniła błąd ot tak wchodząc do miasta i wprost
mówiąc o swoim pochodzeniu. Żaden z nich nie wierzył, kiedy
powtarzała, że przybyła na życzenie Ojca – tego samego, którego w różnych
zakamarkach świata czczono pod tak wieloma imionami. Każdy na swój sposób
wierzył, niezależnie od tego czy zwracał się do Bachusa, Dionizosa czy
bezimiennego Boga, a jednak kiedy przychodziło co do czego...
Dlaczego ludzie nigdy nie
dostrzegali tego, co było im dane?
Zwolniła, po czym ciężko osunęła się
na kolana, chcąc chwilę odpocząć i złapać oddech. Z bijącym sercem
nasłuchiwała, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że ze wszystkich stron napiera na
nią nieprzenikniona, niepokojąca cisza. Oddychała szybko i płytko, świadoma
wyłącznie pulsowania napiętych do granic możliwości mięśni oraz palenia w płucach.
Każdy kolejny wdech chłodnego, nocnego powietrza był niczym katorga, ale
przynajmniej mogła odpocząć – tylko chwilę, bo wiedziała, że powinna biec
dalej, jednak na dobry początek musiało wystarczyć.
Pochyliła głowę, pozwalając żeby
poplątane, jasne włosy opadły jej na twarz. Ludzkie ciało, choć niezwykle
piękne, było tak kruche i podatne na zranienia... Meera czuła chłód i to
wystarczyło, żeby zaczęła drżeć, żałując, że poza cienką, podartą sukienką nie
miała na sobie niczego, w co mogłaby się ubrać. Bosa i wyziębiona,
mogła co najwyżej dziękować w duchu za to, że do zimy wciąż było daleko.
Gdyby wylądowała w takim stanie na mrozie, wtedy na pewno by nie przeżyła,
umierając równie szybko, co i otaczająca ją ze wszystkich stron, sięgająca
pasa trawa. Źdźbła kołysały się łagodnie, raz po raz muskając odsłonięte
ramiona klęczącej na ziemi kobiety, czym jedynie potęgowały wstrząsające nią
dreszcze. Meera wysiliła się na blady uśmiech, dochodząc do wniosku, że to
uczucie należało do przyjemnych, stanowiąc choć chwilowe ukojenie po
wyczerpującym biegu, który dopiero co odbyła. Co prawda nie niwelowało
zmęczenia, ale w jakimś stopniu czyniło je o wiele bardziej znośnym,
choć to równie dobrze mogło stanowić wyłącznie wytwór jej wyobraźni. W tamtej
chwili wszystko wydawało się równie prawdopodobne, Meera zaś nade wszystko
pragnęła wierzyć, że wciąż ma szansę ujść z życiem. Tutaj, otoczona
bujnymi trawami i świadoma bliskości wszechobecnej zieleni, czuła się
bezpieczna.
Natura nie oceniała. Nie była
okrutna, w przeciwieństwie do ludzi rządząc się niezmienionymi od
początków istnienia tego świata regułami. Matka Ziemia dawała i zabierała
według własnych kaprysów, a jednak nikt nie miał o to do niej
pretensji. Zwłaszcza Meera rozumiała prawa, którymi rządził się świat,
stanowiąc jeden z jego najważniejszych elementów. Pozostawała częścią
czegoś większego, zresztą tak jak i ludzie, chociaż oni tego nie
rozumieli. Pragnęła otworzyć im oczy, ale to okazało się bezowocne, zamiast
oczekiwanych rezultatów, ściągając na nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Nadal
tego nie rozumiała, ale im dłużej usiłowała się nad tym zastanawiać, tym
łatwiej przychodziło jej zaakceptowanie, że nie miała szans, by cokolwiek
zmienić. Może kiedyś, za całe lata albo wieki, ale dziś...
W porządku, skoro musiało tak być,
mogła to zaakceptować. Była cierpliwa, tak jak Matka Ziemia od której
pochodziła i która niezmiennie dodawała jej siły, niosąc jakże potrzebne
Meerze ukojenie. Zarówno łagodne muśnięcia ocierających się o wrażliwą
skórę źdźbeł trawy, jak i powiew ciepłego, przesyconego wonią lasów i pól
wiatru, działały na kobietę kojąco. „Nie bój się" – zdawały się
komunikować i to wystarczyło, żeby poczuła się choć odrobinę pewniej.
Ludzie ją odtrącili, ale natura zawsze pozostawała jej wierna, gotowa przyjąć z otwartymi
ramionami, gdyby zaszła taka potrzeba. To, a także myśl o wszechmogącym
Bachusie, który czuwał nad nią podczas ucieczki, czyniło Meerę silniejszą. Cokolwiek
by się nie wydarzyło, mogła się z tym mierzyć.
Głośne ujadanie dobiegło jej uszu
jakby z oddali, ale to wystarczyło, żeby zrozumiała, iż czas na odpoczynek
minął. Z wysiłkiem podniosła się do pozycji stojącej. Z bijącym
sercem podjęła przerwany bieg, obojętna na ból w piersi i wciąż
odczuwane zmęczenie.
Pogoń rozpoczęła się na nowo.
~*~
– Tak nie można... To nie jest
właściwe.
Matteo nie był pewien, jak wiele
razy powtarzał te słowa. I tak wydawały się pozbawione znaczenia, skoro
nikt nie słuchał. Nawet jeśli, wszyscy spoglądali na niego z politowaniem,
po czym robili swoje, za każdym razem powtarzając, że jest zbyt młody, żeby zrozumieć
pełnię problemu. Kiedy na domiar złego nakazali mu wracać do domu, ostatecznie
zrezygnował z prób przekonywania innych, by w końcu odpuścili pogoń.
Nie rozumiał, dlaczego zachowywali
się w ten sposób. Czuł, że sprawy zabrnęły za daleko, choć oczywiście mógł
się mylić. Najpewniej tak było, a przynajmniej to sugerowali mu starsi i bardziej
doświadczeni, raz po raz przytaczając te same argumenty. Twierdzili, że
dziewczyna, którą ścigali, sprowadzała na nich wyłącznie same nieszczęścia. Nie
wierzył w to, nie potrafiąc wyobrazić sobie, że drobna kobieta mogłaby
zrobić coś takiego. Być może to świadczyło o naiwności – czymś, co
wydawało się nieodzownym atrybutem młodego wieku – ale nie mógł zmusić się do
zmiany sposobu myślenia. O ile wiedział, właśnie podążali za jego
rówieśnicą, a może nawet kimś młodszym, traktując drugiego człowieka jak
zwierzynę łowną. Gdzie w takim razie było miejsce na jakiekolwiek ludzkie
odruchy?
Był zły i nie zamierzał tego
ukrywać. W pośpiechu przemierzał otwarte, pogrążone w półmroku
tereny, pragnąc oddalić się od tych, którzy kontynuowali poszukiwania. Słyszał
ujadanie psów i nawoływania ludzi, te odgłosy zaś nagle wydały mu się ni
mniej, ni więcej, ale głosami samej śmierci. Przecież wiedział, co miało się
wydarzyć z chwilą, w której odszukają tę dziewczynę. Nikt nie
zamierzał tracić czasu na procesy, a tym bardziej dawać biedaczce okazji,
by mogła się obronić. Wyrok już zapadł i choć z perspektywy Matteo
brzmiał niedorzecznie, próba sprzeciwienia się mądrzejszym nie wchodziła w grę.
Odrzucił od siebie niechciane myśli,
bezskutecznie próbując odciąć się od tego, co tak bardzo go dręczyło. Nie
chciał, by sprawy przybrały taki obrót, ale jaki tak naprawdę miał wybór? Mógł
co najwyżej wrócić do domu i udawać, że nic szczególnego się nie działo.
Przerwał poszukiwania, a tym bardziej nie zamierzał brudzić sobie rąk
krwią niewinnej dziewczyny. To, że ludzie pragnęli zachować się jak zwierzęta,
nie było czymś, na co miał wpływ, a skoro tak...
Chciał wrócić do domu. Co prawda
odcięcie się od problemu wydawało się co najwyżej żałosną próbą ucieczki, ale
jakie to miało znaczenie? Nawet nie znał tej dziewczyny, więc nie był za nią
odpowiedzialny. W gruncie rzeczy nie chciał być, po dłuższym namyśle
dochodząc do wniosku, że zrobił wszystko, co znajdowało się w jego
zasięgu. Nie on czyhał na jej życie, zaś to, że inni nie chcieli słuchać, nie
było jego winą. Sumienie miał czyste, a przynajmniej był bliski tego, żeby
uwierzyć, że tak jest, aż do chwili, w której jego uwagę przykuł
przytłumiony, charakterystyczny dźwięk. Z wrażenia aż zamarł wpół kroku,
przystając i machinalnie rozglądając się dookoła. To był impuls –
całkowicie bezwarunkowa reakcja, której z perspektywy czasu nie potrafił
wytłumaczyć. Nie rozumiał też, co zadecydowało, że Meera niespodziewanie
stanęła na jego drodze i to akurat w chwili, w której doszedł do
wniosku, że jej los nie ma z nim żadnego związku.
A jednak nagle ją dostrzegł, skuloną
na ziemi i zapłakaną. Wiedział, że to ona, chociaż do tej pory słyszał o podobno
szerzącej herezje kobiecie jedynie z krążących po okolicy plotek.
Jakkolwiek by jednak nie było, z chwilą, w której zauważył drobną,
jasnowłosą postać, nie miał wątpliwości co do tego, że właśnie znalazł
uciekinierkę – i to nie tylko dlatego, że istniało dość małe
prawdopodobieństwo, by jakakolwiek inna niewiasta błąkała się po pustkowiu w samym
środku nocy.
– Ty jesteś Meera... – wyrwało mu
się.
W tamtej chwili popełnił błąd, a przynajmniej
tak pomyślał, kiedy dziewczyna nagle wzdrygnęła się, błyskawicznie przenosząc
na niego wzrok. Wpatrzone w Matteo oczy rozszerzyły się, zdradzając czyste
przerażenie, zaraz też poderwała się na równe nogi, gotowa do ucieczki. Nie
musiał pytać, by zorientować się, że była wykończona, choć nawet to nie
pozbawiło jej determinacji. Patrząc na nią, miał wrażenie, że wszystko w tej
drobnej istocie aż krzyczy, że chciała żyć. Co więcej, jak najbardziej był w stanie
to zrozumieć, w tamtej chwili ostatecznie utwierdzając się w przekonaniu,
że sposób, w jaki postępowali pozostali, był zły. Podążali za niewinną
dziewczyną z żądzą mordu, chociaż niczym im nie zawiniła. Patrzył na nią i czuł,
że ma przed sobą co najwyżej przerażone, niesłusznie skazane na śmierć dziecko.
Z wolna uniósł ręce ku górze, chcąc
zasugerować Meerze, że nie miał w planach jej skrzywdzić. Nie od razu
zareagowała, wcześniej odsuwając się o jeszcze kilka kroków, jednak
ostatecznie musiała zauważyć, że nie zabrał ze sobą broni. Została, chociaż
obserwowała go nieufnie, trochę jak wystraszona sarna, próbująca ocenić, czy miała
powody do niepokoju.
– W porządku. Nie zrobię ci
krzywdy – zapowiedział, z wolna robiąc krok w jej stronę. Przemawiał
łagodnie, starannie dobierając słowa, by jeszcze bardziej dziewczyny nie
wystraszyć. Nie miał pojęcia, co tak naprawdę chciał zrobić, ale nie dbał o to,
świadom wyłącznie tego, że nie mógłby jej tak po prostu zostawić. – Tutaj nie
jest bezpiecznie – dodał, kiedy zastygła w bezruchu, uważnie obserwując
wyciągniętą ku niej dłoń.
– Dlaczego?
W zasadzie musiał wyczytać to jedno
pytanie z ruchu warg wpatrzonej w niego Meery. Szeptała, co wcale go
nie dziwiło, skoro od wielu godzin musiała robić wszystko, byleby nie zwracać
na siebie uwagi. Coś w spojrzeniu, którym go obdarzyła, wydało się
mężczyźnie wręcz niewłaściwe – to, że mogłaby spoglądać na drugiego człowieka
jak na potencjalnego mordercę, świadoma czyhającej na nią śmierci. „Takie
rzeczy nie powinny się dziać" – miał ochotę powiedzieć, ale zachował tę
myśl dla siebie, tym bardziej że w ten sposób i tak nie zdołałby
niczego zmienić. Jej zresztą i tak nie musiał tego tłumaczyć, pewien, że
rozumiała tę kwestię o wiele lepiej, niż on kiedykolwiek mógłby.
Nie miał pojęcia, jak długo oboje
trwali w ciszy, wpatrując się w siebie nawzajem. Nie uciekła, choć
przez krótką chwilę był gotów przysiąc, że jednak to zrobi. W zamian po
prostu obserwowała go i choć wciąż wyglądała na przerażoną, w jej
spojrzeniu doszukał się czegoś, co okazało się niemalże bolesne: nadziei. Choć wciąż nie odpowiedział na
pytanie, które mu zadała, wyraźnie chciała wierzyć w to, że istniała choć
jedna, warta zaufania osoba.
– Nie zrobiłaś niczego złego –
powiedział w końcu. – Nie wierzę, że mogłabyś czymkolwiek zawinić.
– Dlaczego? – zapytała ponownie, tym
razem głośniej i w bardziej stanowczy sposób.
– Ponieważ to nie miałoby sensu –
stwierdził z przekonaniem. Te słowa przyszły same, wydając mu się
najodpowiedniejsze, przynajmniej w obecnej sytuacji. – Poza tym to nie
powinno wyglądać w ten sposób. Oboje jesteśmy ludźmi i...
– Jeśli tak wygląda człowieczeństwo,
niech Bóg ma litość dla waszej rasy – przerwała mu cicho Meera.
Zamrugał, co najmniej zaskoczony jej
słowami. Mógł przewidzieć, że będzie rozżalona, ale w tamtej chwili w grę
wchodziło coś więcej. Obserwując ją, pozostawał świadom jednego: tego, jak
bardzo była smutna.
Nie zła, ale po prostu zawiedziona,
chociaż to nie miało sensu. Nie to powinna czuć, skoro właśnie walczyła o życie.
Nie pojmował też tego, dlaczego jej
słowa sprawiły, że poczuł się niemalże winny tego, że był człowiekiem – i to
nawet pomimo tego, że nie zrobił niczego złego.
– W tym rzecz – oznajmił, nawet
nie chcąc zastanawiać się nad znaczeniem jej słów, a już zwłaszcza tym,
dlaczego wyrażała się tak, jakby każde z nich pochodziło z zupełnie
innego świata. To przecież i tak nie miało znaczenia. – Ludzie się tak nie
zachowują.
Nie miał pojęcia, czy mu uwierzyła.
Przez dłuższą chwilę milczała, wydając się nad czymś zastanawiać, przez co tym
bardziej zaskoczyła Matteo, kiedy ostatecznie podała mu rękę. Dopiero myśląc o tym
z perspektywy czasu, pojął, że popełniła błąd, bo gdyby jej nie
zatrzymywał, być może zdążyłaby uciec.
Możliwe, że gdyby go nie spotkała,
mogłaby żyć.
Sęk w tym, że żadne z nich
nie miało prawa wiedzieć, co wydarzy się później. Co więcej, z jakiegoś
powodu nie potrafił żałować, że to on był przy niej, kiedy pogoń w końcu
odnalazła Meerę, chociaż nigdy nie zrozumiał, co takiego kierowało kobietą,
kiedy tak po prostu poddała się temu, co na nią czekało. Chociaż chciał ją
bronić, nie miał po temu okazji – nie, skoro mu nie pozwoliła, protestując w chwili,
w której polujący mężczyźni zagrozili mu śmiercią. Wtedy zrozumiał, że
mógłby dla niej umrzeć – i że to byłoby właściwe – ale Meera tego nie
chciała.
A potem już tylko mógł patrzeć, jak
drobne ciało wiotczeje, przebite długim, posrebrzanym nożem. Broń zagłębiła się
aż po samą rękojeść, Meera zaś ciężko osunęła się na ziemię. Pamiętał jej
spojrzenie – ostatnie, które rzuciła w jego stronę, zanim coś w jej
lśniących, błękitnych oczach zgasło. Potem już tylko wpatrywała się w niego
pustym wzrokiem, wydając się bezgłośnie prosić o jedno.
Pamiętaj
o mnie.
Stojąc samotnie nad bezwładnym,
martwym ciałem i widząc jak świeża, przypominająca wino krew wsiąka w glebę,
chciał zrobić przynajmniej tyle.
~*~
Milena gwałtownie usiadła na łóżku,
ledwo tłumiąc krzyk. Wyprostowała się niczym struna, roztrzęsiona i bliska
płaczu, chociaż za wszelką cenę próbowała nad sobą zapanować. Oddychała szybko i płytko,
przez krótką chwilę niepewna, gdzie się znajduje. W pośpiechu powiodła
wzrokiem dookoła, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że siedziała na
łóżku w pokoju hotelowym, który wynajęli z Mateuszem, żeby odpocząć
przed zbliżającymi się uroczystościami.
„O Boże. O mój..." –
pomyślała w oszołomieniu, przyciskając lekko drżącą dłoń do ust. Czuła
pieczenie pod powiekami, więc zamrugała kilkukrotnie, nie chcąc pozwolić sobie
na łzy. W duchu raz po raz powtarzała, że wszystko jest w porządku,
właściwie sama niepewna, dlaczego czuła się aż do tego stopnia wytrącona z równowagi.
W głowie miała pustkę, bezskutecznie próbując uporządkować niespójne obrazy,
majaczące gdzieś w jej pamięci. Nieprzerwany bieg, czyste przerażenie i to
imię... Imię, które słyszała po raz pierwszy, a jednak wydawało się tak
nieznośnie znajome – zupełnie jakby powinna słyszeć je już wcześniej.
Potarła skronie, próbując doprowadzić
się do porządku. Z wolna wypuściła powietrze, bezskutecznie próbując się
uspokoić. Otarła twarz gniewnym ruchem, nie chcąc pozwolić sobie na słabość,
tym bardziej że nie miała żadnego powodu, żeby reagować aż tak gwałtownie na
sen – zwykły nocny majak, który nie miał żadnego związku z rzeczywistością
i...
– Milena?
Poderwała głowę, słysząc nieco
zdławiony, wyraźnie zaspany głos Mateusza. Natychmiast przeniosła wzrok na
sąsiednie łóżko, potrzebując dłuższej chwili, żeby skoncentrować się na twarzy
przyjaciela. Spoglądał na nią w nieco nieprzytomny sposób, po czym lekko
zmrużył oczy, uważnie jej się przypatrując. Cokolwiek myślał, ostatecznie
zostawił wszelakie uwagi dla siebie, w zamian intensywnie nad czymś
myśląc.
– Nic się nie stało – zapewniła
pośpiesznie dziewczyna. Mimowolnie skrzywiła się, porażona dziwnym brzmieniem
własnego głosu. Odchrząknęła, po czym przełknęła z trudem, szczerze
wątpiąc, by w ten sposób mogła jakkolwiek poprawić swój stan. – Obudziłam
cię? Przepraszam, ale...
– Krzyczałaś... Chyba. – Chłopak
zawahał się, w następnej chwili siadając na łóżku, by móc lepiej jej się
przyjrzeć. W roztargnieniu przeczesał palcami już i tak zmierzwione
włosy, robiąc sobie na głowie jeszcze większy bałagan. – Płaczesz? – zapytał
podejrzliwie, wyraźnie zaskoczony własnym odkryciem. – Hej, co się stało?
Milena...
– Powiedziałam już, że nic –
warknęła, nie mogąc się powstrzymać. Palce zacisnęła na pościeli tak mocno, że
aż poczuła ból, co zmusiło ją do rozluźnienia uścisku. – Przepraszam. Po
prostu... miałam zły sen – dodała z wahaniem, tym razem o wiele
łagodniej.
Mateusz raz jeszcze zmierzył ją
wzrokiem, bynajmniej nie przekonany. Niemalże była w stanie wyczuć
targające nim wątpliwości, zresztą podejrzewała, że zdecydowanie nie wyglądała
na kogoś, kogo jedyny problem stanowiłby koszmar. Nerwowo przygryzła dolną
wargę, w pośpiechu próbując wymyślić, co jeszcze mogłaby mu powiedzieć,
żeby zabrzmiało choć trochę przekonująco, nim jednak zdążyła się nad tym
zastanowić, chłopak skinął głową.
– Zły ten... Tak – powiedział
pozornie obojętnym tonem, jednak wyczuła w jego głosie coś, czego nie
potrafiła zinterpretować. To było... trochę jak zrozumienie? Nie miała pojęcia,
zresztą nie chciała się nad tym zastanawiać, zbytnio skołowana, by skupić się
na czymkolwiek. – Chyba tak bywa w nowych, obcych miejscach...
– Tak – podchwyciła, samą siebie
próbując przekonać, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni.
To wciąż brzmiało jak kłamstwo, ale
tym razem była w stanie zignorować to wrażenie. W zamian z wolna
zaczęła się rozluźniać, ostatecznie idąc w ślady Mateusza, który zdążył
ułożyć się na łóżku, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że skoro nikt ich nie
mordował, to mógł spokojnie iść spać. Czasami zazdrościła mu tego, jak proste
bywało jego myślenie w wyjątkowo stresujących sytuacjach. Sama nie
potrafiła ot tak odciąć się od emocji, nie wyobrażając sobie, że mogłaby
zasnąć. Wspomnienie snu, choć coraz bardziej niewyraźne, bo ten wydawał się
stopniowo zacierać w pamięci Mileny, wciąż wydawało się żywe, zresztą tak
jak emocje, które w niej wywoływało.
Nie była pewna, jak długo leżała,
próbując zebrać myśli. Po kilku kolejnych minutach zmęczenie wzięło górę,
Milena zaś z ulgą spróbowała mu się poddać, jednak wciąż nie dawała jej
spokoju jedna istotna kwestia – coś, czego nie potrafiła tak po prostu
zignorować.
– Mateusz? – rzuciła w przestrzeń,
nie dbając o to, czy chłopak zdążył zasnąć.
– Hm...?
Sądząc po sposobie, w jaki
odpowiedział, być może nawet nie zwracał uwagi na to, co próbowała do niego
mówić.
– Słyszałeś kiedyś o Meerze? –
wyrzuciła z siebie na wydechu.
Na dłuższą chwilę zapanowała cisza,
aż zmartwiła się, że jednak zasnął. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność,
zanim ponownie się odezwał, jednak decydując odpowiedzieć.
– O czym? – Nawet nie czekał na
odpowiedź, w zamian wzdychając przeciągle, wyraźnie sfrustrowany. – Idź
spać, Milena. O tej porze zaczynasz bredzić od rzeczy – stwierdził, a ona
chcąc nie chcąc zmusiła się do podporządkowania jego słowom.
Leżąc w ciemnościach, jeszcze
dłuższą chwilę zastanawiała się nad tym, czego doświadczyła. Chociaż to
wydawało się bezsensowne, z jakiegoś powodu słowa Mateusza wzbudziły w niej
wręcz przejmujący smutek, to uczucie ostatecznie ukołysało Milenę do snu.
Głośna, skoczna muzyka mieszała się
ze śmiechami i rozmowami obecnych na ulicach ludzi. Radosny gwar miał w sobie
coś kojącego, czyniąc o wiele znośniejszą wciąż nie najlepszą, ale znośną
pogodę. Deszcz wisiał w powietrzu, ale to wyraźnie nie przeszkadzało tym,
którzy przybyli na Winobranie. Pokaźny tłum dobitnie świadczył, że obchodzone
przez mieszkańców Zielonej Góry uroczystości były dla tutejszych mieszkańców
ważne.
Milena z zaciekawieniem
rozglądała się dookoła, jednocześnie starając się dotrzymać kroku prowadzącego
ją Mateusza. Wciąż czuła się dziwnie przygnębiona nocnym koszmarem, jednak
wywołane przez sen emocje zdążyły opaść, jawiąc się jako coś odległego i pozbawionego
znaczenia. Sama Milena nie chciała się tym przejmować, pragnąc skoncentrować
się na uroczystościach. Obserwowała swojego towarzysza i to wystarczyło,
żeby zdołała się rozluźnić, widząc z jak wielkim entuzjazmem Mateusz
rozglądał się dookoła. Mimo wszystko nie żałowała, że zdecydowała się
przejechać z nim przez pół kraju, podświadomie czując, że było warto.
Jeśli w ten sposób mogła sprawić mu radość, zdecydowanie postąpiła
słusznie.
Powiodła wzrokiem dookoła,
spoglądając na porozstawiane w pobliżu stoiska. Lubiła jarmarki,
zafascynowana obecnością ludzi, kolorowych namiotów i różnorodnych
towarów, których nie miała okazji widzieć na co dzień. W znamienitej
większości oferowano wszelkiego rodzaju wina, ale widziała również inne,
bardziej nietypowe stoiska. Czuła się wręcz oszołomiona widokiem różnorodnych
świecidełek, kolorowych obrazów, ręcznie robionych toreb czy biżuterii, która
może i stanowiła zaledwie imitację drobiazgów, które mogłaby znaleźć u jubilera,
ale i tak cieszyła oko. Przystanęła, mimowolnie uśmiechając się na widok
grupki zgromadzonych przy namiociku z zabawkami dzieci, mimowolnie
przypominając sobie, jak kiedyś sama z tak wielkim entuzjazmem reagowała
na widok kolorowych drobiazgów.
Mateusz zniknął jej z oczu, ale
nie przejęła się tym, świadoma, że w każdej chwili mogła do niego
zadzwonić. Wiedziała, że chciał poszukać prezentów dla rodziców – butelkę
dobrego wina z rodzinnych stron. Bez pośpiechu ruszyła przed siebie,
uważnie rozglądając się dookoła, by niczego nie przegapić. Słyszała śmiechy i kolejne
rozmowy, chociaż nie próbowała koncentrować się na poszczególnych słowach.
Przez krótką chwilę miała wręcz wrażenie, że nagle znalazła się na jakiejś
innej, wyjątkowo urokliwej planecie. To było przyjemne, zresztą jak i możliwość
spojrzenia na ulice Zielonej Góry w bardziej przychylny sposób. Kiedy nie
padało, miasto nabierało uroku, choć to równie dobrze mogło mieć związek z atmosferą
jarmarku. Jakkolwiek by jednak nie było, Milena czuła się dużo spokojniejsza,
przynajmniej na moment będąc w stanie wyrwać się dręczącemu ją od
ostatniej nocy przygnębieniu.
Do czasu.
Spacerowała już dłuższą chwilę,
kątem oka wypatrując Mateusza. Pamiętała, że wspominał o stoisku lokalnego
klubu fantastyki, który koniecznie chciał zobaczyć, ale dziewczyna nie była
pewna, czy ostatecznie faktycznie tam się udał. Nie znała układu tego miejsca, a tym
bardziej przebiegu samego jarmarku, przez co tym trudniej było jej stwierdzić, w którą
stronę powinna się udać. Tym bardziej zaskoczyły ją jeszcze głośniejsze
śmiechy, którym towarzyszył charakterystyczny dźwięk nadjeżdżającego samochodu.
Wkrótce po tym oczom Mileny ukazały się wolno przemierzające ulice miasta wozy
– wszystkie z opuszczonymi dachami i otoczone tłumem podążających za
nimi ludzi. Uwagę dziewczyny zwróciły zwłaszcza stroje, które przybysze mieli
na sobie. W gruncie rzeczy zainteresował ją przede wszystkim jeden z mężczyzn
w samochodzie, być może dlatego, że wydawał się najważniejszy. Biała
szata, którą miał na sobie, bez wątpienia robiła wrażenie, zresztą tak jak
zdobiąca jego głowę roślinna plecionka. Wpatrując się w nią, Milena
nabrała pewności, że to winogrona, jeśli zaś chodziło o tożsamość
nieznajomego...
– Bachus! Bachus jedzie! – zawołała z podekscytowaniem
jakaś mała dziewczynka.
To wystarczyło, by do Mileny w pełno
dotarło, co właśnie było jej dane obserwować. Przypomniała sobie, że Mateusz
wspominał o najróżniejszych atrakcjach, w tym również o przebierańcach,
którzy specjalnie z okazji Winobrania wychodzili na ulice. Przed
opuszczeniem hotelu mimochodem rzucił, że przy odrobinie szczęścia uda im się
spotkać nawet samego Bachusa, ale wtedy nie zwróciła na to większej uwagi,
poniekąd wciąż pod wpływem negatywnych emocji, wywołanych przez nocny koszmar.
Z jakiegoś powodu coś w widoku
pędzącego wozu i przebranego za boga urodzaju mężczyzny, sprawiło, że
Milena poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Stała, bezmyślnie wpatrując
się w niewielką paradę aż do momentu, w którym ta ostatecznie
zniknęła za zakrętem. A potem wciąż tkwiła w tym samym miejscu,
próbując zrozumieć, dlaczego policzki ma mokre od łez, a serce tłucze się w piersi,
zupełnie jakby chciało wyrwać się na zewnątrz. Smutek, który nagle ją wypełnił,
wydawał się tak prawdziwy, że na moment aż zabrakło Milenie tchu, to jednak
wydawało się niczym w porównaniu z bólem, który poczuła, kiedy w jej
umyśle pojawiła się dziwna, zdecydowanie nienależąca do niej myśl.
„Zapomnieli o mnie" –
usłyszała, chociaż to nie powinno być możliwe. Tak przynajmniej pomyślałaby
jeszcze kilka godzin wcześniej, a jednak w tamtej chwili przyjmowała
łagodny szept jako coś, co pozostawało najzupełniej naturalnym, normalnym
zjawiskiem. „Nikt nigdy nie będzie pamiętał, jak to było naprawdę..." –
stwierdziła z żalem Meera i również to wydało się Milenie oczywiste.
Kto inny aż do tego stopnia mógłby cierpieć właśnie podczas tych uroczystości?
– Ja będę pamiętała... – rzuciła pod
wpływem impulsu, bardziej do siebie niż kogokolwiek konkretnego. Gdyby nie
panujący dookoła gwar, ktoś jak nic uznałby ją za wariatkę.
Dziewczyna spuściła wzrok,
pozwalając żeby włosy opadły jej na policzki, częściowo przysłaniając twarz.
Płakała i nawet nie próbowała tego ukryć, również gdy tuż za jej plecami
rozległ się głos nawołującego ją Mateusza. Zdołała wypatrzeć go w tłumie,
po czym na krótką chwilę zamarła, spoglądając wprost w parę znajomych
niebieskich oczu – tych samych, które widywała niemalże na co dzień przez cały
okres trwania ich przyjaźni, ale też...
Nie dokończyła tej myśli, to jednak
wydawało się zbędne. Wkrótce po tym zachmurzone niebo w końcu się
otworzyło, a na Zieloną Górę spadły pierwsze krople stopniowo
przybierającego na sile deszczu. Milena wciąż czuła wilgoć na policzkach, ale
nie przejmowała się tym, co tak naprawdę było tego przyczyną – łzy czy ulewa. W gruncie
rzeczy to i tak nie miało znaczenia, tym bardziej że wiedziała jedno: że
to Meera rozpaczała nad światem, który wieki temu się jej wyparł. Obietnica,
którą jej złożono, została złamana i nikt nawet nie pamiętał imienia
dziewczyny od której wszystko się zaczęło.
Nikt prócz Mileny.
Chociaż na ulicach Zielonej Góry
panował radosny, świąteczny nastrój, a ludzie bawili się nawet pomimo
padającego deszczu, w jej sercu gościł wyłącznie smutek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz