1/01/2016

Rozdział I

Wspomnienie dopiero co odbytej rozmowy z mamą, nie dawało mi spokoju. W pełni rozumiałam jej troskę i podzielałam zdanie o tym, że sprawa poruszona w gazecie może dotyczyć jednego z naszych (moich połowicznie też) pobratymców. Już kiedy Charlie zaczął opowiadać mi o sytuacji w Seattle, zaniepokojony tym, że zaginięcia powoli przybliżają się do Forks, zaczęłam podejrzewać, że za wszystkim może kryć się coś więcej, niż po prostu człowiek.
Ktoś więcej…
Ale nie przypuszczałam, że z tego powodu zasłużę sobie na areszt domowy.
Dobrze, może przesadzałam – mama poprosiła mnie, bym przez kilka dni nie opuszczała domu, przynajmniej w pojedynkę. Mogłam spokojnie spotykać się z resztą rodziny i Jacobem, bo w ich obecności z pewnością miałam być bezpieczna. Co prawda szanse na to, że stanę się jedną z opisanych w gazecie ofiar, były marne, ale musiałam przyznać, że faktycznie mogłabym zostać zaatakowana, gdybym trafiła na dzikiego nieśmiertelnego. Choć moja krew nie pachniała do końca tak, jak ludzka, a więc z perspektywy wampira była mniej kusząca, Jasper do tej pory wolał nie przebywać zbyt blisko mnie, drażniony słodkim zapachem. Nie mogłam zaprzeczyć, że wujek mnie kochał i nie chciał mnie skrzywdzić, podczas gdy nowo narodzony nie miałby skrupułów przed wgryzieniem się w moją szyję.
Tępo wpatrywałam się w kolejną stronę magazynu, który jeszcze kwadrans wcześniej aż tak mnie absorbował. Teraz nie potrafiłam już skupić się na treści, myśląc tylko i wyłącznie o obietnicy złożonej Belli i tym, czy przypadkiem zbytnio nie panikowała. Nawet jeśli jej argumenty brzmiały sensownie, dlaczego z góry zakładała, że grozi mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo, jedynie dlatego, że gdzieś w okolicy mógł siać spustoszenie jakiś nowicjusz, który wcale nie musiał dotrzeć do Forks już tej nocy?
Poza tym ta noc…
Raz jeszcze spojrzałam w okno i zdusiłam cichy jęk zawodu. Lato powoli się kończyło i byłam niemal pewna, że jeszcze w tym tygodniu pogoda całkiem się popsuje. Chwilami miałam dość ciągłych opadów deszczu i chłodu tego małego miasteczka, nawet jeśli zarazem nie wyobrażałam sobie opuszczenia go. Było nam tu dobrze. Znałam Forks od urodzenia i czułam się wspaniale w tej okolicy, tym bardziej, że moi bliscy również czerpali korzyści z tego miejsca, nie musząc całymi dniami ukrywać się przed słońcem i jego zdradzieckim działaniem.
Jakby mnie na złość, nieliczne chmury, które przysłaniały czarne już niebo, rozstąpiły się, ukazując srebrzysty księżyc. Srebrna poświata wpadła przez okno pokoju i zatańczyła na mojej skórze, jakby wabiąc i kusząc do wyjścia na zewnątrz. Uwielbiałam noc, zwłaszcza przy takiej pogodzie, kiedy mogłam wędrować znajomymi leśnymi ścieżkami, jakże innymi i bardziej niezwykłymi po zachodzie słońca. W tym momencie obietnica, którą złożyłam, była niemal bolesna, a argumenty mamy coraz bardziej bezsensowne i ciężkie do zaakceptowania.
Przecież nic nie mogło się stać…
Przygryzłam dolną wargę i tłumiąc wyrzuty sumienia, podeszłam do okna. Z wahaniem dotknęłam chłodnej szyby, wpatrując się w ścianę lasu przede mną. Drzewa pozostawały nieruchome – noc była nie tylko piękna, ale i bezwietrzna. Zacisnęłam dłonie w pięści, ledwo zwalczając w sobie pragnienie wydostania się na zewnątrz i powolnego zagłębiana się w jakże znajomą i swojską gęstwinę.
W tym momencie czułam się jak uwięziony ptak. Moje serce, moje ciało, moja dusza… Wszystko to wołało gdzieś w moim wnętrzu, wyrywało się do upragnionej wolności. Uczucie klaustrofobii powoli mnie dosięgało, uświadamiając, że będę zmuszona pozostać w domu przez kilka następnych dni i to właściwie bez powodu.
Dość!, pomyślałam z rozpaczą. Szybko zapanowałam nad niechcianymi myślami i nie zastanawiając się nad tym, co robię, uchyliłam okno, po czym wspięłam się na parapet. Już nie raz wychodziłam przez w ten sposób – parapet od ziemi dzielił niecały metr. Z lekkością wylądowałam na ziemi, ciesząc się w duchu, że jedną z odziedziczonych po tacie cech, była umiejętność bezszelestnego poruszania się. Oczywiście wampir mógłby bez trudu mnie wyczuć, ale miałam nadzieję, że rodzice byli zbyt zajęci sobą, by kontrolować każdy mój ruch. Wszystko wskazywało na to, że mam szczęście, jednak wciąż czułam lekkie zdenerwowanie i uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy w końcu otoczyły mnie drzewa.
Szłam przed siebie w ludzkim tempie, pokonując dobrze mi znaną ścieżkę. Odgłos moich kroków na leśnym podszyciu był niemal niesłyszalny, trudny do wychwycenia nawet przez kogoś o wyostrzonych zmysłach. Cisza, przerywana jedynie moim spokojnym oddechem i odgłosami lasu, wprawiała mnie w stan ukojenia. Na chwilę przymknęłam oczy, chłonąc całą sobą klimat tego miejsca i czując, jak radość i poczucie spełnienia rozchodzą się po moim ciele. W tym momencie zupełnie nie obchodziło mnie to, że kiedy wrócę najprawdopodobniej czeka mnie wielka awantura z zaniepokojonymi rodzicami, których w jakimś stopniu przecież oszukałam.
Kolejny raz stłumiłam głos zdrowego rozsądku, potęgujący wyrzuty sumienia. Otworzyłam oczy, by móc obserwować okolicę, tym bardziej, że mój spacer miał określony cel. Uważnie przeczesywałam wzrokiem otaczający mnie las, próbując wypatrzeć dróżkę, którą znalazłam wczoraj wieczorem. Obiecałam sobie, że sprawdzę dokąd prowadzi, kiedy następnym razem będę w lesie i zamierzałam zrealizować swoje plany. Liczyłam na to, że znajdę jakieś ciekawe miejsce, równie zachwycające jak polana moich rodziców czy inne cuda, które skrywały wiecznie zielone lasy Forks.
W końcu zauważyłam niemal niewidoczną ścieżkę, której szukałam. Zatrzymałam się na chwilę i przez chwilę uważnie wpatrywałam się w gęstwinę, w którą zaraz zamierzałam się zagłębić, raz jeszcze myśląc nad tym, czy dobrze robię. Mogłam jeszcze zawrócić i mieć nadzieję na to, że rodzice jeszcze nie zauważyli mojej nieobecności. Rozsądek podpowiadał mi, że tak powinnam zrobić – co szkodziło mi odczekać kilka dni i zaoszczędzić sobie kłopotów? – ale ostatecznie po raz kolejny postanowiłam go nie posłuchać. Pośpiesznie ruszyłam nową ścieżką, nie dając sobie czasu, by się rozmyślić. Uważnie rozglądałam się dookoła, próbując zapamiętać jakieś charakterystyczne punkty, które później miały mi pomóc odnaleźć drogę powrotną. Poruszałam się dość szybko, wciąż jednak mieszcząc się w tempie typowym dla człowieka i czując przyjemny przypływ adrenaliny, normalnej w przypadku, kiedy robiło się coś niewłaściwego.
Chyba dobre pół godziny spacerowałam nową ścieżką, co jakiś czas przystanąć, by dojrzeć ją w mroku nocy. Raz po raz powtarzałam sobie, że jeśli wkrótce nie znajdę jakiegoś konkretnego punktu, po prostu zawrócę i zbadam tę okolicę kiedy indziej, jednak nie mogłam się na to zdobyć. Dopiero kiedy droga urwała się gwałtownie w samym środku lasu, stanęłam bezradnie w miejscu, by móc pomyśleć.
Tym razem naprawdę powinnam była zawrócić, ale nie chciałam – jeszcze nie teraz. Coś ciągnęło mnie w nieznane, zaś krążąca w żyłach adrenalina popychała do przodu. Co mi szkodziło przejść się jeszcze kawałem, zaledwie parę metrów? Może miałam odkryć coś ciekawego? Rodzicie pewnie już zorientowali się, że mnie nie ma, więc jeśli miałam stawić czoła ich złości, chciałam przynajmniej dobrze się zabawić. To było dziecinne, owszem, ale ja naprawdę nie mogłam się powstrzymać, tym bardziej, że coś podpowiadało mi, że nie pożałuję swojej decyzji – w mroku musiało coś być.
Ponownie zwalczyłam wyrzuty sumienia i hardo ruszyłam w głąb lasu. Teraz zachowywałam jeszcze większą czujność, starając się dokładnie zapamiętać drogę i jakieś charakterystyczne punkty, by się nie zgubić. Mimochodem zauważyłam, że drzewa rosną coraz gęściej i praktycznie się od siebie nie różnią, co mogło okazać się problematyczne przy szukaniu drogi powrotnej. Wątpliwości zaczynały się nasilać, ale uparcie odsuwałam je od siebie, wciąż zagłębiając się w las. Mimo pełni nie widziałam praktycznie nic – korony drzew były gęste i jedynie miejscami przepuszczały srebrzysty poblask księżycowego światła. W końcu całkiem pogrążyłam się w ciemności, kiedy liście w pełni przysłoniły rozgwieżdżone niebo, tworząc nad moją głową coś na kształt nieprzeniknionego baldachimu.
Poczułam się nieswojo. Instynkt podpowiadał mi, że powinnam wracać, zamiast z uporem doszukiwać się czegoś, czego tu przecież nie było – droga prowadziła donikąd i w końcu powinnam się z tym pogodzić. Nic już nie widziałam, więc prawdopodobieństwo że w końcu się zgubie, było całkiem duże. Powinnam była skorzystać z tego, że jeszcze pamiętam drogę i zacząć powoli kierować się ku domowi, tym bardziej, że możliwe było, że rodzicie już zaczęły mnie szukać, a może nawet zaangażowali resztę rodziny.
Tak, zdecydowanie powinnam była wracać.
Nie zrobiłam tego. Ciekawość okazała się dużo silniejsza, podobnie jak mój upór i przeczucie, że wkrótce moje wysiłki zostaną nagrodzone. Szybkim krokiem ruszyłam przed siebie, powtarzając sobie, że jeśli w ciągu najbliższych pięciu minut niczego nie znajdę, naprawdę wezmę się w garść i zawrócę.
Właśnie wtedy drzewa zaczęły się przerzedzać. Blask księżyca przedostał się przez liściastą barierę, wprawiając moją mleczną skórę w lśnienie. Zachwycona i podekscytowana jak dziecko, rzuciłam się biegiem przed siebie, chcąc jak najszybciej wydostać się z ciemności. Z każdym kolejnym metrem robiło się coraz jaśniej, w miarę jak gęstwina stopniowo ustępowała, zwiastując odrobinę wolnej przestrzeni.
A potem moim oczom ukazała się polana i to wystarczyło, by serce omal nie wyrwało mi się z piersi. Wbiegłam na sam jej środek, jak urzeczona wpatrując się w czyste, usiane gwiazdami niebo. Setki migających jak małe lampeczki punkcików i olbrzymia tarcza księżyca w pełni zachwyciły mnie swoją niezwykłością. Z zachwytem rozejrzałam się dookoła, w końcu czując się w pełni usatysfakcjonowana tym, gdzie udało mi się dotrzeć – dokładnie czegoś takiego szukałam.
Usłyszałam cichy szum wody, więc z zaciekawieniem rozejrzałam się dookoła, szukając źródła dźwięku. Mój uśmiech poszerzył się, kiedy dostrzegłam niewielkie źródełko przy samym skraju polany. W ułamku sekundy znalazłam się przy nim, a chwilę później już kucałam, by móc spojrzeć w spokojne lustro wody. Uśmiechnęłam się do swojego odbicia, czując, że mogłabym siedzieć w tym miejscu godzinami, całą sobą chłonąc ciszę i spokój tego uroczego miejsca.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś jest nie tak. Było to dziwne doświadczenie – coś jak mrowienie, które powoli rozeszło się po całym moim ciele, skutecznie przyprawiając mnie o dreszcze. Z opóźnieniem uświadomiłam sobie, że ktoś mnie obserwuje, być może już od dłuższego czasu, chociaż wcześniej nie byłam tego świadoma. Doszedł mnie słodki zapach nieśmiertelnego – jednocześnie znajomy i obcy, bo jego właściciel z pewnością nie należał do mojej rodziny ani nikogo ze znajomych. Na chwilę wstrzymałam oddech, napinając wszystkie mięśnie i walcząc z narastającym z każdą kolejną sekundą pragnieniem ucieczki. Instynkt podpowiadał mi, że jestem w poważnym niebezpieczeństwie i powinnam biec, ale panika chwyciła mnie za gardło, całkowicie paraliżując moje ciało. Uparcie wpatrywałam się w taflę wody, mając naiwną nadzieję, że dziwne uczucie za chwilę zniknie, a ja zdołam bezpiecznie wrócić do domu. Miałam wrażenie, że gdyby zaszła taka potrzeba, nie byłabym w stanie nawet krzyknąć, by wezwać pomoc.
Spokojnie…, pomyślałam, usiłując nieudolnie zapanować nad swoim przyśpieszonym pulsem. Przecież to nie musi niczego znaczyć, przekonywałam samą siebie, próbując wmówić sobie, że faktycznie jestem na polanie sama i że po prostu dręczące mnie wyrzuty, sumienia spowodowane tym, że złamałam daną mamie obietnicę.
Coś krwistego mignęło w tafli wody, niemalże przyprawiając mnie o zawał serca. Poderwałam się gwałtownie, tłumiąc krzyk, po czym pośpiesznie obejrzałam się za siebie.
Wtedy go zobaczyłam.
Wyglądał na góra trzydzieści lat. Miał czarne włosy, chorobliwie bladą skórę i rysy twarzy, których z łatwością się nie zapomina. Żaden zwykły człowiek nie mógł być tak doskonały, tak bardzo urodziwy… Wyglądał niczym anioł i ludzie musieli tak o nim myśleć, kiedy stawał na ich drodze, przynajmniej do czasu, kiedy nie spojrzeli w jego oczy. Gwałtownie cofnęłam się o krok, porażona widokiem krwistych tęczówek, jednoznacznie świadczących tylko o jednym. Nieznajomy wpatrywał się we mnie jak urzeczony, skupiając wzrok przede wszystkim na mojej szyi, gdzie cienka warstwa skóry skrywała pulsującą krwią tętnicę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że demoniczna istota przede mną nie marzyła o niczym innym, prócz pokonania dzielącej nas odległości i rozharatania mi gardła.
Obawy Belli spełniły się – stałam oko w oko z głodnym, nowo narodzonym wampirem.
Poczułam, że kręci mi się w głowie. Adrenalina w jednej chwili wypełniła moje ciało, pobudzając krew do szybszego biegu, co jak na ironię było ostatnią rzeczą, której w tamtej chwili potrzebowałam. Starałam się zachować spokój, dobrze wiedząc, że wampiry z natury mają instynkt łowców, więc gdybym zaczęła zachowywać się jak zwierzyna łowna, faktycznie miałam się nią wkrótce stać.
Oczy miał barwy świeżej krwi, co również nie uszło mojej uwadze. Ten widok mnie przerażał, ale zarazem też dawał do zrozumienia, że mam jeszcze cień szansy na ucieczkę. Skoro niedawno polował, nie był aż tak głodny, więc może gdybym pozostała nieruchomo i jakoś zapanowała nad nerwami…
Jakby mi na złość, nagły podmuch wiatru zaniósł w stronę nieśmiertelnego falę mojego zapachu. Nowo narodzony z rozkoszą wciągnął powietrze do płuc, napawając się zapachem mojej krwi – wystarczająco słodkim i kuszącym, by zwrócić jego uwagę. Jego tęczówki momentalnie pociemniały, kiedy wiecznie niezaspokojone pragnienie ponownie rozpaliło jego gardło, żądając natychmiastowego zaspokojenia. Już i tak kontrolował się nad wyraz dobrze – świadczył o tym fakt, że jeszcze stałam przed nim żywa.
Problem w tym, że to było jedynie kwestią czasu.
Widziałam, jak wyraz jego twarz momentalnie ulega zmianie. Jeśli na początku pozostało w nim cokolwiek z człowieka, teraz zniknęło bezpowrotnie, kiedy nieśmiertelny zaczął przygotowywać się do ataku. Jego mięśnie napięły się, a ciało lekko pochyliło do przodu, gdy przykucnął, by chwilę później nagle wystrzelić przed siebie, rzucając się wprost na mnie. Wszystko zdawało się dziać trochę tak, jak w zwolnionym tempie, co jednak nie pozwoliło mi na to, by zareagować w porę.
Spojrzałam przerażona na zmierzającego w moją stronę wampira, raz jeszcze zerknęłam w jego głodne oczy i poczułam, jak coś we mnie pęka. W jednej chwili odzyskałam kontrolę nad własnym ciałem i zupełnie nie myśląc nad tym, że nie ma to najmniejszego sensu, odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do ucieczki. Przeskoczenie strumyka nie przysporzyło mi większych problemów, a ja nabrałam nadziei na to, że może w ten sposób zdołam zyskać kilka cennych, dodatkowych sekund. Zaczęłam kierować się ku drzewom, starając się rozwinąć jak największą prędkość (zaraz po tacie byłam w rodzinie najszybsza), ale miałam z tym spore trudności – mięśnie bolały mnie od ciągłego napięcia, poza tym wciąż w pełni nie otrząsnęłam się z szoku, wywołanego nagłym pojawieniem się nieśmiertelnego. Miałam nadzieję, że kiedy skryją mnie drzewa, będzie mi łatwiej i jakoś uda mi się uciec, ale instynkt podpowiadał mi, że to płonne, nie mające racji bytu pragnienie.
Poczułam jak coś lodowatego z siłą zaciska się na moim ramieniu, zmuszając do wytracenia prędkości. Krzyknęłam z bólu i zaskoczenia, momentalnie uświadamiając sobie swoją porażkę. Nieśmiertelny już mnie dogonił i to w kilka zaledwie sekund. Nie miałam najmniejszych szans z wampirem, w którego ciele wciąż znajdowały się resztki ludzkiej krwi, tym samym dodające mu energii. Szarpnęłam się w panice, usiłując jakoś wyrwać trzymającej mnie dłoni, jednak skończyło na tym, że uścisk wzmógł się, niemal doprowadzając do tego, że popłakałam się bólu.
Wtedy się poddałam. Nie było sensu się szarpać, tym bardziej, że drugą ręką wampir zdążył już chwycić mnie w pasie i mocno przyciągnąć do siebie. Miałam zginąć tak czy inaczej i to z własnej głupoty, więc nie było sensu dodatkowo katować się próbami ucieczki. Drżąc ze strachu, zawisłam bezradnie w jego ramionach, pragnąc choć trochę mu ciążyć. Nawet tego nie zauważył, ale przynajmniej przestał miażdżyć mi ramię, co przyjęłam z ulgą, jakoś nie mając wątpliwości co do tego, że złamanie okazałoby się wyjątkowo bolesne.
Zamknęłam oczy, w duchu modląc, by wszystko stało się szybko, a mój przeciwnik zaoszczędził mi zbędnego cierpienia. Spróbowałam przywołać w pamięci twarze swoich bliskich, bowiem rodzina zawsze działała na mnie kojąco; pragnęłam, by towarzyszyli mi również teraz, kiedy miałam umrzeć.
Nieśmiertelny z łatwością odciągnął mi koszulkę, odsłaniając ramię, po czym bez zastanowienia wbił zęby w moją skórę. Pisnęłam z bólu i ponowiłam próbę wyswobodzenia się z jego uścisku, ale szybko się poddałam. To i tak nie miało najmniejszego sensu, chociaż w naturalny sposób usiłowałam przynajmniej spróbować zawalczyć o życie. Odrzucenie przynajmniej cienia szansy na przetrwanie początkowo wydało mi się czymś nienaturalnym, ale z czasem zdążyłam się oswoić z myślą o śmierci. Powoli odpływałam, pragnąc całkowicie się zatracić, by nie musieć dalej czuć tego, co się ze mną dzieje – i prawie mi się to udało, póki nie wyczułam, że coś się zmieniło.
Wciąż trzymając mnie w swoich objęciach wampir zamarł, wydając się czegoś nasłuchiwać. Być może byłam już zbyt zmęczona, by dobrze kontaktować, ale nie przypominałam sobie, by jakikolwiek nowo narodzony przerwał nagle posiłek i zwrócił uwagę na cokolwiek innego – to w najmniejszym stopniu nie było normalnie i mimo wszystko mnie zaintrygowało.
A potem po prostu mnie puścił, tym samym wprawiając w jeszcze silniejszą konsternację.
Kolana ugięły się pode mną, kiedy niczym szmaciana lalka opadłam na trawę. Jęknęłam, niezdolna do ucieczki, w zamian najzwyczajniej w świecie kuląc się na ziemi. Miałam problemy z koncentracją, ale nie na tyle duże, by nie wiedzieć, co teraz się stanie. Oczekiwałam palącego bólu, który miał wypełnić całe moje ciało, dosłownie spalając żywcem – efektu działania jadu, który musiał wpuścić do mojego krwioobiegu nieśmiertelny, kiedy tylko mnie ugryzł. Słuchałam o tym niejednokrotnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak okropnym doświadczeniem miało się to okazać. Podobno sama śmierć wydaje się lepszą alternatywą od wielogodzinnej agonii, zakończonej przemianą w istotę nieśmiertelną, a ja…
Miałam stać się wampirem.
Uświadomiłam to sobie nagle i prawda dosłownie mnie poraziła. Nie byłam na to gotowa, zresztą jak i na wyczekiwane cierpienie, które…
Nie.
Ale kolejne sekundy mijały, a cierpienie nie nachodziło. Czułam jedynie, że drżę ze strach i że rana na ramieniu pulsuje bólem, jednak nie dało się tego przyrównać do następstw przemiany, których w takim napięciu oczekiwałam. Próbowałam to zrozumieć, ale nie byłam w stanie, w zamian decydując się uporządkować w głowie wszystko to, co działo się wokół mnie. Niespokojnie rozejrzałam się, nasłuchując i usiłując pojąć, jakim cudem wciąż byłam żywa. Dopiero wtedy do mojej podświadomości przedarło się wiele dziwnych dźwięków – warczenie, krzyki, a chwilę później coś, co przypominało trochę rozdzieranie metalu na strzępy. Usiadłam z trudem, nareszcie zaczynając rozumieć, co mogło odwieść mojego niedoszłego oprawcę od zamordowania mnie tej nocy – istniało tylko jedno logiczne wyjaśnienie.
Wataha olbrzymich basiorów zażarcie walczyła z nieśmiertelnym. Każdy, nawet najbardziej doświadczony wampir miałby problem z jednym zmiennokształtnym, nie wspominając o szansie w starciu z całą sforą moich znajomych z La Push. Zmartwiałam, z niedowierzaniem patrząc jak ci, których znałam, raz po raz atakują nieznajomego, bez większych problemów odrywając kolejne części jego marmurowego ciała i powoli go rozczłonkowując.
Czarny wilk – Sam, przywódca stada – nagle wystrzelił w powietrze. Jego szczęki kłapnęły złowrogo, a chwilę później głowa nowo narodzonego została brutalnie oderwana od tułowia, lądując zaledwie kilka metrów ode mnie. Wciąż szeroko rozszerzone, martwe tęczówki spojrzały wprost na mnie, zupełnie jakby mężczyzna wciąż był żywy, choć to wydało się niemożliwe.
Usłyszałam cichy jęk, który ostatecznie przerodził się w krzyk. Dopiero po chwili uświadomiłam, że wydobył się on z moich ust, ale prawie nie zwróciłam na to uwagi. Coraz bliższa histerii, czułam jak oddech gwałtownie mi przyśpiesza, a żołądek dosłownie wywraca się na drugą stronę. Włożyłam głowę między kolana, bojąc się, że zaraz zwymiotuję albo najzwyczajniej w świecie stracę przytomność, choć może z dwojga złego drugie rozwiązanie wcale nie byłoby takie złe.
Coś ciepłego otarło się o mój bok, skutecznie wyrywając z zamyślenia. Wrzasnęłam, po czym w panice obejrzałam się, w końcu odrywając wzrok od makabrycznej sceny, która miała miejsce zaledwie kawałek ode mnie. Spojrzałam z rozpaczą na rdzawo brązowego wilka, który przysiadł tuż obok mnie, wyraźnie próbując mi coś przekazać.
– Jake… – jęknęłam słabym głosem, patrząc prosto w znajome oczy mojego przyjaciela. – Przepraszam… – załkałam, czując jak powoli tracę kontrolę nad własnym ciałem.
Wilk poderwał się na równe nogi, znacząco ocierając się o mnie pyskiem. Zrozumiałam, że mam spróbować wstać, więc przytrzymałam się jego szyi i niepewnie podniosłam do pozycji siedzącej. Basior nieco opuścił grzbiet, spoglądając na mnie wyczekująco.
Zrozumiałam.
Bez wahania wskoczyłam mu na plecy, mocno przytuliłam się do jego szyi i pozwoliłam, by zabrał mnie do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz