Wspomnienie dopiero co odbytej
rozmowy z mamą, nie dawało mi spokoju. W pełni rozumiałam jej troskę i podzielałam
zdanie o tym, że sprawa poruszona w gazecie może dotyczyć jednego z naszych
(moich połowicznie też) pobratymców. Już kiedy Charlie zaczął opowiadać mi o sytuacji
w Seattle, zaniepokojony tym, że zaginięcia powoli przybliżają się do
Forks, zaczęłam podejrzewać, że za wszystkim może kryć się coś więcej, niż po
prostu człowiek.
Ktoś więcej…
Ale nie
przypuszczałam, że z tego powodu zasłużę sobie na areszt domowy.
Dobrze,
może przesadzałam – mama poprosiła mnie, bym przez kilka dni nie opuszczała
domu, przynajmniej w pojedynkę. Mogłam spokojnie spotykać się z resztą
rodziny i Jacobem, bo w ich obecności z pewnością miałam być
bezpieczna. Co prawda szanse na to, że stanę się jedną z opisanych w gazecie
ofiar, były marne, ale musiałam przyznać, że faktycznie mogłabym zostać
zaatakowana, gdybym trafiła na dzikiego nieśmiertelnego. Choć moja krew nie
pachniała do końca tak, jak ludzka, a więc z perspektywy wampira była
mniej kusząca, Jasper do tej pory wolał nie przebywać zbyt blisko mnie, drażniony
słodkim zapachem. Nie mogłam zaprzeczyć, że wujek mnie kochał i nie chciał
mnie skrzywdzić, podczas gdy nowo narodzony nie miałby skrupułów przed
wgryzieniem się w moją szyję.
Tępo
wpatrywałam się w kolejną stronę magazynu, który jeszcze kwadrans
wcześniej aż tak mnie absorbował. Teraz nie potrafiłam już skupić się na treści,
myśląc tylko i wyłącznie o obietnicy złożonej Belli i tym, czy
przypadkiem zbytnio nie panikowała. Nawet jeśli jej argumenty brzmiały
sensownie, dlaczego z góry zakładała, że grozi mi jakiekolwiek
niebezpieczeństwo, jedynie dlatego, że gdzieś w okolicy mógł siać
spustoszenie jakiś nowicjusz, który wcale nie musiał dotrzeć do Forks już tej
nocy?
Poza tym ta noc…
Raz jeszcze
spojrzałam w okno i zdusiłam cichy jęk zawodu. Lato powoli się
kończyło i byłam niemal pewna, że jeszcze w tym tygodniu pogoda
całkiem się popsuje. Chwilami miałam dość ciągłych opadów deszczu i chłodu
tego małego miasteczka, nawet jeśli zarazem nie wyobrażałam sobie opuszczenia
go. Było nam tu dobrze. Znałam Forks od urodzenia i czułam się wspaniale w tej
okolicy, tym bardziej, że moi bliscy również czerpali korzyści z tego
miejsca, nie musząc całymi dniami ukrywać się przed słońcem i jego
zdradzieckim działaniem.
Jakby mnie
na złość, nieliczne chmury, które przysłaniały czarne już niebo, rozstąpiły się,
ukazując srebrzysty księżyc. Srebrna poświata wpadła przez okno pokoju i zatańczyła
na mojej skórze, jakby wabiąc i kusząc do wyjścia na zewnątrz. Uwielbiałam
noc, zwłaszcza przy takiej pogodzie, kiedy mogłam wędrować znajomymi leśnymi
ścieżkami, jakże innymi i bardziej niezwykłymi po zachodzie słońca. W tym
momencie obietnica, którą złożyłam, była niemal bolesna, a argumenty mamy coraz
bardziej bezsensowne i ciężkie do zaakceptowania.
Przecież
nic nie mogło się stać…
Przygryzłam
dolną wargę i tłumiąc wyrzuty sumienia, podeszłam do okna. Z wahaniem
dotknęłam chłodnej szyby, wpatrując się w ścianę lasu przede mną. Drzewa
pozostawały nieruchome – noc była nie tylko piękna, ale i bezwietrzna.
Zacisnęłam dłonie w pięści, ledwo zwalczając w sobie pragnienie
wydostania się na zewnątrz i powolnego zagłębiana się w jakże znajomą
i swojską gęstwinę.
W tym
momencie czułam się jak uwięziony ptak. Moje serce, moje ciało, moja dusza…
Wszystko to wołało gdzieś w moim wnętrzu, wyrywało się do upragnionej
wolności. Uczucie klaustrofobii powoli mnie dosięgało, uświadamiając, że będę
zmuszona pozostać w domu przez kilka następnych dni i to właściwie
bez powodu.
Dość!,
pomyślałam z rozpaczą. Szybko zapanowałam nad niechcianymi myślami i nie
zastanawiając się nad tym, co robię, uchyliłam okno, po czym wspięłam się na
parapet. Już nie raz wychodziłam przez w ten sposób – parapet od ziemi
dzielił niecały metr. Z lekkością wylądowałam na ziemi, ciesząc się w duchu,
że jedną z odziedziczonych po tacie cech, była umiejętność bezszelestnego
poruszania się. Oczywiście wampir mógłby bez trudu mnie wyczuć, ale miałam
nadzieję, że rodzice byli zbyt zajęci sobą, by kontrolować każdy mój ruch.
Wszystko wskazywało na to, że mam szczęście, jednak wciąż czułam lekkie
zdenerwowanie i uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy w końcu otoczyły
mnie drzewa.
Szłam przed
siebie w ludzkim tempie, pokonując dobrze mi znaną ścieżkę. Odgłos moich
kroków na leśnym podszyciu był niemal niesłyszalny, trudny do wychwycenia nawet
przez kogoś o wyostrzonych zmysłach. Cisza, przerywana jedynie moim
spokojnym oddechem i odgłosami lasu, wprawiała mnie w stan ukojenia.
Na chwilę przymknęłam oczy, chłonąc całą sobą klimat tego miejsca i czując,
jak radość i poczucie spełnienia rozchodzą się po moim ciele. W tym
momencie zupełnie nie obchodziło mnie to, że kiedy wrócę najprawdopodobniej
czeka mnie wielka awantura z zaniepokojonymi rodzicami, których w jakimś
stopniu przecież oszukałam.
Kolejny raz
stłumiłam głos zdrowego rozsądku, potęgujący wyrzuty sumienia. Otworzyłam oczy,
by móc obserwować okolicę, tym bardziej, że mój spacer miał określony cel.
Uważnie przeczesywałam wzrokiem otaczający mnie las, próbując wypatrzeć dróżkę,
którą znalazłam wczoraj wieczorem. Obiecałam sobie, że sprawdzę dokąd prowadzi,
kiedy następnym razem będę w lesie i zamierzałam zrealizować swoje
plany. Liczyłam na to, że znajdę jakieś ciekawe miejsce, równie zachwycające
jak polana moich rodziców czy inne cuda, które skrywały wiecznie zielone lasy
Forks.
W końcu
zauważyłam niemal niewidoczną ścieżkę, której szukałam. Zatrzymałam się na
chwilę i przez chwilę uważnie wpatrywałam się w gęstwinę, w którą
zaraz zamierzałam się zagłębić, raz jeszcze myśląc nad tym, czy dobrze robię. Mogłam
jeszcze zawrócić i mieć nadzieję na to, że rodzice jeszcze nie zauważyli
mojej nieobecności. Rozsądek podpowiadał mi, że tak powinnam zrobić – co
szkodziło mi odczekać kilka dni i zaoszczędzić sobie kłopotów? – ale
ostatecznie po raz kolejny postanowiłam go nie posłuchać. Pośpiesznie ruszyłam
nową ścieżką, nie dając sobie czasu, by się rozmyślić. Uważnie rozglądałam się
dookoła, próbując zapamiętać jakieś charakterystyczne punkty, które później
miały mi pomóc odnaleźć drogę powrotną. Poruszałam się dość szybko, wciąż
jednak mieszcząc się w tempie typowym dla człowieka i czując
przyjemny przypływ adrenaliny, normalnej w przypadku, kiedy robiło się coś
niewłaściwego.
Chyba dobre
pół godziny spacerowałam nową ścieżką, co jakiś czas przystanąć, by dojrzeć ją w mroku
nocy. Raz po raz powtarzałam sobie, że jeśli wkrótce nie znajdę jakiegoś konkretnego
punktu, po prostu zawrócę i zbadam tę okolicę kiedy indziej, jednak nie
mogłam się na to zdobyć. Dopiero kiedy droga urwała się gwałtownie w samym
środku lasu, stanęłam bezradnie w miejscu, by móc pomyśleć.
Tym razem
naprawdę powinnam była zawrócić, ale nie chciałam – jeszcze nie teraz. Coś
ciągnęło mnie w nieznane, zaś krążąca w żyłach adrenalina popychała
do przodu. Co mi szkodziło przejść się jeszcze kawałem, zaledwie parę metrów?
Może miałam odkryć coś ciekawego? Rodzicie pewnie już zorientowali się, że mnie
nie ma, więc jeśli miałam stawić czoła ich złości, chciałam przynajmniej dobrze
się zabawić. To było dziecinne, owszem, ale ja naprawdę nie mogłam się
powstrzymać, tym bardziej, że coś podpowiadało mi, że nie pożałuję swojej
decyzji – w mroku musiało coś być.
Ponownie
zwalczyłam wyrzuty sumienia i hardo ruszyłam w głąb lasu. Teraz zachowywałam
jeszcze większą czujność, starając się dokładnie zapamiętać drogę i jakieś
charakterystyczne punkty, by się nie zgubić. Mimochodem zauważyłam, że drzewa
rosną coraz gęściej i praktycznie się od siebie nie różnią, co mogło
okazać się problematyczne przy szukaniu drogi powrotnej. Wątpliwości zaczynały
się nasilać, ale uparcie odsuwałam je od siebie, wciąż zagłębiając się w las.
Mimo pełni nie widziałam praktycznie nic – korony drzew były gęste i jedynie
miejscami przepuszczały srebrzysty poblask księżycowego światła. W końcu
całkiem pogrążyłam się w ciemności, kiedy liście w pełni przysłoniły
rozgwieżdżone niebo, tworząc nad moją głową coś na kształt nieprzeniknionego
baldachimu.
Poczułam
się nieswojo. Instynkt podpowiadał mi, że powinnam wracać, zamiast z uporem
doszukiwać się czegoś, czego tu przecież nie było – droga prowadziła donikąd i w
końcu powinnam się z tym pogodzić. Nic już nie widziałam, więc prawdopodobieństwo
że w końcu się zgubie, było całkiem duże. Powinnam była skorzystać z tego,
że jeszcze pamiętam drogę i zacząć powoli kierować się ku domowi, tym
bardziej, że możliwe było, że rodzicie już zaczęły mnie szukać, a może
nawet zaangażowali resztę rodziny.
Tak,
zdecydowanie powinnam była wracać.
Nie
zrobiłam tego. Ciekawość okazała się dużo silniejsza, podobnie jak mój upór i przeczucie,
że wkrótce moje wysiłki zostaną nagrodzone. Szybkim krokiem ruszyłam przed
siebie, powtarzając sobie, że jeśli w ciągu najbliższych pięciu minut
niczego nie znajdę, naprawdę wezmę się w garść i zawrócę.
Właśnie wtedy
drzewa zaczęły się przerzedzać. Blask księżyca przedostał się przez liściastą
barierę, wprawiając moją mleczną skórę w lśnienie. Zachwycona i podekscytowana
jak dziecko, rzuciłam się biegiem przed siebie, chcąc jak najszybciej wydostać
się z ciemności. Z każdym kolejnym metrem robiło się coraz jaśniej, w miarę
jak gęstwina stopniowo ustępowała, zwiastując odrobinę wolnej przestrzeni.
A potem
moim oczom ukazała się polana i to wystarczyło, by serce omal nie wyrwało
mi się z piersi. Wbiegłam na sam jej środek, jak urzeczona wpatrując się w czyste,
usiane gwiazdami niebo. Setki migających jak małe lampeczki punkcików i olbrzymia
tarcza księżyca w pełni zachwyciły mnie swoją niezwykłością. Z zachwytem
rozejrzałam się dookoła, w końcu czując się w pełni
usatysfakcjonowana tym, gdzie udało mi się dotrzeć – dokładnie czegoś takiego
szukałam.
Usłyszałam
cichy szum wody, więc z zaciekawieniem rozejrzałam się dookoła, szukając
źródła dźwięku. Mój uśmiech poszerzył się, kiedy dostrzegłam niewielkie źródełko
przy samym skraju polany. W ułamku sekundy znalazłam się przy nim, a chwilę
później już kucałam, by móc spojrzeć w spokojne lustro wody. Uśmiechnęłam
się do swojego odbicia, czując, że mogłabym siedzieć w tym miejscu
godzinami, całą sobą chłonąc ciszę i spokój tego uroczego miejsca.
Wtedy po
raz pierwszy poczułam, że coś jest nie tak. Było to dziwne doświadczenie – coś
jak mrowienie, które powoli rozeszło się po całym moim ciele, skutecznie
przyprawiając mnie o dreszcze. Z opóźnieniem uświadomiłam sobie, że
ktoś mnie obserwuje, być może już od dłuższego czasu, chociaż wcześniej nie
byłam tego świadoma. Doszedł mnie słodki zapach nieśmiertelnego – jednocześnie
znajomy i obcy, bo jego właściciel z pewnością nie należał do mojej
rodziny ani nikogo ze znajomych. Na chwilę wstrzymałam oddech, napinając
wszystkie mięśnie i walcząc z narastającym z każdą kolejną
sekundą pragnieniem ucieczki. Instynkt podpowiadał mi, że jestem w poważnym
niebezpieczeństwie i powinnam biec, ale panika chwyciła mnie za gardło,
całkowicie paraliżując moje ciało. Uparcie wpatrywałam się w taflę wody,
mając naiwną nadzieję, że dziwne uczucie za chwilę zniknie, a ja zdołam
bezpiecznie wrócić do domu. Miałam wrażenie, że gdyby zaszła taka potrzeba, nie
byłabym w stanie nawet krzyknąć, by wezwać pomoc.
Spokojnie…,
pomyślałam, usiłując nieudolnie zapanować nad swoim przyśpieszonym pulsem. Przecież
to nie musi niczego znaczyć, przekonywałam samą siebie, próbując wmówić
sobie, że faktycznie jestem na polanie sama i że po prostu dręczące mnie
wyrzuty, sumienia spowodowane tym, że złamałam daną mamie obietnicę.
Coś krwistego
mignęło w tafli wody, niemalże przyprawiając mnie o zawał serca. Poderwałam
się gwałtownie, tłumiąc krzyk, po czym pośpiesznie obejrzałam się za siebie.
Wtedy go
zobaczyłam.
Wyglądał na
góra trzydzieści lat. Miał czarne włosy, chorobliwie bladą skórę i rysy
twarzy, których z łatwością się nie zapomina. Żaden zwykły człowiek nie
mógł być tak doskonały, tak bardzo urodziwy… Wyglądał niczym anioł i ludzie
musieli tak o nim myśleć, kiedy stawał na ich drodze, przynajmniej do
czasu, kiedy nie spojrzeli w jego oczy. Gwałtownie cofnęłam się o krok,
porażona widokiem krwistych tęczówek, jednoznacznie świadczących tylko o jednym.
Nieznajomy wpatrywał się we mnie jak urzeczony, skupiając wzrok przede
wszystkim na mojej szyi, gdzie cienka warstwa skóry skrywała pulsującą krwią
tętnicę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że demoniczna istota przede mną
nie marzyła o niczym innym, prócz pokonania dzielącej nas odległości
i rozharatania mi gardła.
Obawy Belli
spełniły się – stałam oko w oko z głodnym, nowo narodzonym wampirem.
Poczułam,
że kręci mi się w głowie. Adrenalina w jednej chwili wypełniła moje
ciało, pobudzając krew do szybszego biegu, co jak na ironię było ostatnią
rzeczą, której w tamtej chwili potrzebowałam. Starałam się zachować spokój,
dobrze wiedząc, że wampiry z natury mają instynkt łowców, więc gdybym zaczęła
zachowywać się jak zwierzyna łowna, faktycznie miałam się nią wkrótce stać.
Oczy miał
barwy świeżej krwi, co również nie uszło mojej uwadze. Ten widok mnie
przerażał, ale zarazem też dawał do zrozumienia, że mam jeszcze cień szansy na
ucieczkę. Skoro niedawno polował, nie był aż tak głodny, więc może gdybym
pozostała nieruchomo i jakoś zapanowała nad nerwami…
Jakby mi na
złość, nagły podmuch wiatru zaniósł w stronę nieśmiertelnego falę mojego
zapachu. Nowo narodzony z rozkoszą wciągnął powietrze do płuc, napawając
się zapachem mojej krwi – wystarczająco słodkim i kuszącym, by zwrócić
jego uwagę. Jego tęczówki momentalnie pociemniały, kiedy wiecznie
niezaspokojone pragnienie ponownie rozpaliło jego gardło, żądając
natychmiastowego zaspokojenia. Już i tak kontrolował się nad wyraz dobrze
– świadczył o tym fakt, że jeszcze stałam przed nim żywa.
Problem w tym,
że to było jedynie kwestią czasu.
Widziałam,
jak wyraz jego twarz momentalnie ulega zmianie. Jeśli na początku pozostało w nim
cokolwiek z człowieka, teraz zniknęło bezpowrotnie, kiedy nieśmiertelny
zaczął przygotowywać się do ataku. Jego mięśnie napięły się, a ciało lekko
pochyliło do przodu, gdy przykucnął, by chwilę później nagle wystrzelić przed
siebie, rzucając się wprost na mnie. Wszystko zdawało się dziać trochę tak, jak
w zwolnionym tempie, co jednak nie pozwoliło mi na to, by zareagować w porę.
Spojrzałam
przerażona na zmierzającego w moją stronę wampira, raz jeszcze zerknęłam w jego
głodne oczy i poczułam, jak coś we mnie pęka. W jednej chwili
odzyskałam kontrolę nad własnym ciałem i zupełnie nie myśląc nad tym, że
nie ma to najmniejszego sensu, odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do
ucieczki. Przeskoczenie strumyka nie przysporzyło mi większych problemów, a ja
nabrałam nadziei na to, że może w ten sposób zdołam zyskać kilka cennych,
dodatkowych sekund. Zaczęłam kierować się ku drzewom, starając się rozwinąć jak
największą prędkość (zaraz po tacie byłam w rodzinie najszybsza), ale miałam
z tym spore trudności – mięśnie bolały mnie od ciągłego napięcia, poza tym
wciąż w pełni nie otrząsnęłam się z szoku, wywołanego nagłym
pojawieniem się nieśmiertelnego. Miałam nadzieję, że kiedy skryją mnie drzewa,
będzie mi łatwiej i jakoś uda mi się uciec, ale instynkt podpowiadał mi,
że to płonne, nie mające racji bytu pragnienie.
Poczułam
jak coś lodowatego z siłą zaciska się na moim ramieniu, zmuszając do
wytracenia prędkości. Krzyknęłam z bólu i zaskoczenia, momentalnie
uświadamiając sobie swoją porażkę. Nieśmiertelny już mnie dogonił i to w kilka
zaledwie sekund. Nie miałam najmniejszych szans z wampirem, w którego
ciele wciąż znajdowały się resztki ludzkiej krwi, tym samym dodające mu
energii. Szarpnęłam się w panice, usiłując jakoś wyrwać trzymającej mnie
dłoni, jednak skończyło na tym, że uścisk wzmógł się, niemal doprowadzając do
tego, że popłakałam się bólu.
Wtedy się
poddałam. Nie było sensu się szarpać, tym bardziej, że drugą ręką wampir zdążył
już chwycić mnie w pasie i mocno przyciągnąć do siebie. Miałam zginąć
tak czy inaczej i to z własnej głupoty, więc nie było sensu dodatkowo
katować się próbami ucieczki. Drżąc ze strachu, zawisłam bezradnie w jego
ramionach, pragnąc choć trochę mu ciążyć. Nawet tego nie zauważył, ale przynajmniej
przestał miażdżyć mi ramię, co przyjęłam z ulgą, jakoś nie mając
wątpliwości co do tego, że złamanie okazałoby się wyjątkowo bolesne.
Zamknęłam
oczy, w duchu modląc, by wszystko stało się szybko, a mój przeciwnik
zaoszczędził mi zbędnego cierpienia. Spróbowałam przywołać w pamięci
twarze swoich bliskich, bowiem rodzina zawsze działała na mnie kojąco;
pragnęłam, by towarzyszyli mi również teraz, kiedy miałam umrzeć.
Nieśmiertelny
z łatwością odciągnął mi koszulkę, odsłaniając ramię, po czym bez
zastanowienia wbił zęby w moją skórę. Pisnęłam z bólu i ponowiłam
próbę wyswobodzenia się z jego uścisku, ale szybko się poddałam. To i tak
nie miało najmniejszego sensu, chociaż w naturalny sposób usiłowałam
przynajmniej spróbować zawalczyć o życie. Odrzucenie przynajmniej cienia
szansy na przetrwanie początkowo wydało mi się czymś nienaturalnym, ale z czasem
zdążyłam się oswoić z myślą o śmierci. Powoli odpływałam, pragnąc
całkowicie się zatracić, by nie musieć dalej czuć tego, co się ze mną dzieje – i prawie
mi się to udało, póki nie wyczułam, że coś się zmieniło.
Wciąż trzymając
mnie w swoich objęciach wampir zamarł, wydając się czegoś nasłuchiwać. Być
może byłam już zbyt zmęczona, by dobrze kontaktować, ale nie przypominałam
sobie, by jakikolwiek nowo narodzony przerwał nagle posiłek i zwrócił
uwagę na cokolwiek innego – to w najmniejszym stopniu nie było normalnie i mimo
wszystko mnie zaintrygowało.
A potem po
prostu mnie puścił, tym samym wprawiając w jeszcze silniejszą
konsternację.
Kolana
ugięły się pode mną, kiedy niczym szmaciana lalka opadłam na trawę. Jęknęłam,
niezdolna do ucieczki, w zamian najzwyczajniej w świecie kuląc się na
ziemi. Miałam problemy z koncentracją, ale nie na tyle duże, by nie
wiedzieć, co teraz się stanie. Oczekiwałam palącego bólu, który miał wypełnić
całe moje ciało, dosłownie spalając żywcem – efektu działania jadu, który
musiał wpuścić do mojego krwioobiegu nieśmiertelny, kiedy tylko mnie ugryzł. Słuchałam
o tym niejednokrotnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak
okropnym doświadczeniem miało się to okazać. Podobno sama śmierć wydaje się
lepszą alternatywą od wielogodzinnej agonii, zakończonej przemianą w istotę
nieśmiertelną, a ja…
Miałam stać
się wampirem.
Uświadomiłam
to sobie nagle i prawda dosłownie mnie poraziła. Nie byłam na to gotowa,
zresztą jak i na wyczekiwane cierpienie, które…
Nie.
Ale kolejne
sekundy mijały, a cierpienie nie nachodziło. Czułam jedynie, że drżę ze
strach i że rana na ramieniu pulsuje bólem, jednak nie dało się tego przyrównać
do następstw przemiany, których w takim napięciu oczekiwałam. Próbowałam
to zrozumieć, ale nie byłam w stanie, w zamian decydując się
uporządkować w głowie wszystko to, co działo się wokół mnie. Niespokojnie
rozejrzałam się, nasłuchując i usiłując pojąć, jakim cudem wciąż byłam
żywa. Dopiero wtedy do mojej podświadomości przedarło się wiele dziwnych
dźwięków – warczenie, krzyki, a chwilę później coś, co przypominało trochę
rozdzieranie metalu na strzępy. Usiadłam z trudem, nareszcie zaczynając
rozumieć, co mogło odwieść mojego niedoszłego oprawcę od zamordowania mnie tej
nocy – istniało tylko jedno logiczne wyjaśnienie.
Wataha
olbrzymich basiorów zażarcie walczyła z nieśmiertelnym. Każdy, nawet
najbardziej doświadczony wampir miałby problem z jednym zmiennokształtnym,
nie wspominając o szansie w starciu z całą sforą moich znajomych
z La Push. Zmartwiałam, z niedowierzaniem patrząc jak ci, których
znałam, raz po raz atakują nieznajomego, bez większych problemów odrywając
kolejne części jego marmurowego ciała i powoli go rozczłonkowując.
Czarny wilk
– Sam, przywódca stada – nagle wystrzelił w powietrze. Jego szczęki
kłapnęły złowrogo, a chwilę później głowa nowo narodzonego została
brutalnie oderwana od tułowia, lądując zaledwie kilka metrów ode mnie. Wciąż
szeroko rozszerzone, martwe tęczówki spojrzały wprost na mnie, zupełnie jakby
mężczyzna wciąż był żywy, choć to wydało się niemożliwe.
Usłyszałam
cichy jęk, który ostatecznie przerodził się w krzyk. Dopiero po chwili
uświadomiłam, że wydobył się on z moich ust, ale prawie nie zwróciłam na
to uwagi. Coraz bliższa histerii, czułam jak oddech gwałtownie mi przyśpiesza, a żołądek
dosłownie wywraca się na drugą stronę. Włożyłam głowę między kolana, bojąc się,
że zaraz zwymiotuję albo najzwyczajniej w świecie stracę przytomność, choć
może z dwojga złego drugie rozwiązanie wcale nie byłoby takie złe.
Coś
ciepłego otarło się o mój bok, skutecznie wyrywając z zamyślenia.
Wrzasnęłam, po czym w panice obejrzałam się, w końcu odrywając wzrok
od makabrycznej sceny, która miała miejsce zaledwie kawałek ode mnie. Spojrzałam
z rozpaczą na rdzawo brązowego wilka, który przysiadł tuż obok mnie,
wyraźnie próbując mi coś przekazać.
– Jake… – jęknęłam
słabym głosem, patrząc prosto w znajome oczy mojego przyjaciela. –
Przepraszam… – załkałam, czując jak powoli tracę kontrolę nad własnym ciałem.
Wilk
poderwał się na równe nogi, znacząco ocierając się o mnie pyskiem.
Zrozumiałam, że mam spróbować wstać, więc przytrzymałam się jego szyi
i niepewnie podniosłam do pozycji siedzącej. Basior nieco opuścił grzbiet,
spoglądając na mnie wyczekująco.
Zrozumiałam.
Bez wahania
wskoczyłam mu na plecy, mocno przytuliłam się do jego szyi i pozwoliłam,
by zabrał mnie do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz