Ogród wyglądał
jak z bajki. Słońce przygrzewało, sprawiając, że różnokolorowe kwiaty
rzucały się w oczy, porażając bogactwem doznań. Na tle tego niezwykłego
miejsca, otoczony najróżniejszymi, owocowymi drzewami w pełni rozkwitu,
stał dom. W zasadzie była to rezydencja – onieśmielająca, niezwykła i bogata
rezydencja, wyglądała niczym prawdziwe dzieło sztuki, przynajmniej dla
potencjalnego obserwatora.
Ale nie dla Marco.
Kiedy zmaterializował się na
skraju ogrodu, wiedział, że czeka go znacznie piękniejszy widok niż po prostu
ten dom. Wzdychając, oparł się o solidny, wysoki na ponad metr mur i cicho
westchnął. Znał to miejsce tak dobrze, że mógłby po nim błądzić z zamkniętymi
oczami. Pamiętał każdą żwirową ścieżkę, będącą niczym kolejna odnoga kwiatowego
labiryntu, na który składał się niezwykły ogród. Wiedział, gdzie rosły
jabłonie, wiśnie, nawet drzewa cytrynowe; zwłaszcza te ostatnie były mu drogie,
chociaż może lepiej byłoby, gdyby w końcu zapomniał, tak jak
niejednokrotnie radził mu Carlos. Dla jego brata cała sprawa wydawała się
prosta i tak oczywista, jak wybór marki samochodu albo zakupy w towarzystwie
Marissy – to drugie pod warunkiem, że to ona będzie decydować.
Ciepły wiatr rzucił mu w twarz
mieszankę różnorodnych zapachów, między innymi słodycz róż i przyjemny
zapach lawendy. Marco odetchnął głęboko, starając się uspokoić i odrzucić
od siebie myśli o przeszłości, ale to okazało się niemożliwe. Największym
problemem w byciu kimś więcej niż tylko człowiekiem była właśnie pamięć.
Zapominanie stanowiło swoisty problem już dla ludzi, a co dopiero dla
kogoś takiego jak on? Zdawał sobie sprawę z tego, że pewne wspomnienia
dręczyć go będą już zawsze, przypominając o licznych błędach, które
popełnił. Większość z nich była do wybaczenia, ale jednego nigdy już nie
miał sobie darować – przynajmniej tak długo, jak Anna była żywa.
Anna...
Jak zawsze, kiedy wspominał
jej imię, nie mógł powstrzymać się od łagodnego uśmiechu, który wykrzywiał jego
usta. Anna była... No cóż, nigdy nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na
opisanie tego, jaka była. Nie sądził, żeby w ludzkiej mowie istniał sposób
na to, żeby określić istotę, która od pierwszego momentu zawładnęła jego duszą i sercem,
sprawiając, że przynajmniej ten jeden raz w całej swojej egzystencji
poczuł, że jest naprawdę żywy. Anna również sprawiała, że cierpiał, chociaż
nigdy nie okazał tego przy niej, a przynajmniej miał nadzieję, że mu się
to udało. To nie była jej wina, że...
Nie, nic nie było winą Anny.
Kochał ją całym sobą i właśnie to stanowiło sedno problemu. Kobieta jawiła
mu się niczym najpiękniejszy sen i zarazem prawdziwy koszmar – bo nigdy
nie miała być jego. Stracił swoją okazję, pozostają co najwyżej jej
przyjacielem, może nawet bratem. Był częścią jej życia, rodziny, ale nic poza
tym; to mu wystarczyło, przynajmniej w miarę możliwości, ale bywały
momenty, kiedy zastanawiał się, dlaczego wciąż w tym trwa. Bycie
masochistą nigdy nie było czymś, czego pragnął, a jednak uparcie dążył do
bólu, raz po raz wracając do miejsca, gdzie czuł się w tak okropny sposób.
W końcu Anna ułożyła sobie życie i była szczęśliwa. Dlaczego w takim
razie on tego nie potrafił?
Aha, no tak. Bo był masochistą
– albo po prostu idiotą.
Wzdychając ciężko, spokojnym
krokiem ruszył przed siebie. Jego kroki były prawie niesłyszalne, cichsze od
szelestu opadających jesienią liści. Słońce przygrzewało, sprawiając, że czuł
się nieswojo, ale starał się je ignorować, w pełni skoncentrowany na
majaczącej przed nim rezydencji. To był właśnie jeden z tych momentów,
kiedy najchętniej odwróciłby się na pięcie i uciekł, zostawiając za sobą
przeszłość, ale jak zwykle okazał się zbyt słaby, żeby się na to zdobyć. W końcu
już obiecał jej, że przyjdzie, a złożonej raz obietnicy nigdy nie łamał.
Poza tym – jeśli już miał być
ze sobą szczery – nie mógł przecież przegapić okazji do tego, żeby ją zobaczyć.
Chociaż ten jeden, jedyny raz, żeby się zaspokoić, nawet kosztem tego, że
później po raz kolejny czeka go cierpienie i zadręczanie się.
Ruszył przed siebie, w zamyśleniu
pocierając złocistą zapinkę pod szyją. Na sobie miał długi do ziemi, czarny
płaszcz, co przez wzgląd na panujący upał musiało wydawać się szalone, ale w jego
przypadku stanowiło istne wybawienie. Carlos mówił mu, żeby przestał się
wygłupiać i w końcu zadbał o coś tak ważnego, jak regularny posiłek,
ale Marco zawsze znalazł jakąś wymówkę, żeby odłożyć polowanie w czasie.
Teraz żałował, zwłaszcza kiedy przekonał się, że jego odporność na promienie
słoneczne znacznie spadła, ale nawet to nie powstrzymało go przed przybyciem do
tego miejsca. Cóż, najwyżej później tego pożałuje; w końcu kilka
słonecznych poparzeń nie miało go zabić, a nawet jeśli...
Nie, nie myślał o śmierci.
To byłoby zbyt proste.
Rezydencję zbudowano na planie
dużej litery „U". Powoli zmierzał w stronę głównego wejścia,
zastanawiając się, czy Anna była w stanie powstrzymać się od skorzystania z tak
pięknej pogody i jednak zrezygnowała z organizowania uroczystości na
skwerze. Obserwował bielące się w ostrym świetle południa mury, wodząc
wzrokiem po znajomym kształcie. Widział liczne okna, niektóre zajmujące niemal
całą powierzchnię ściany. Anna kochała światło, więc nie mogła pozwolić sobie
na to, żeby w jej domu było ciemno. Twierdziła, że to przygnębiające, mrok
zresztą przypominał im obojgu o przykrej przeszłości, która ciągnęła się
za nimi aż po dziś dzień. W centralnej części pierwszego piętra znajdował
się przeszklony, nieduży balkon, wyznaczający położenie sypialni Anny. Marco
nawet z dołu widział, że drzwi były uchylone, bo na zewnątrz wychylały się
ciężkie, ciemnozielone zasłony.
Znów myślał o Annie,
jakby była sama jedna. Dom Anny. Sypialnia Anny... Wiedział, że to głupie
zapominać o tym, że kobieta od przeszło roku była mężatką, a wcześniej
przez pięć lat chodziła z pierścionkiem zaręczynowym na palcu, ale wciąż
wydawało mu się, że tak będzie łatwiej. No dobrze, lubił Williama – a przynajmniej
lubiłby go, gdyby ten nieświadomie nie odbił mu miłości jego życia – ale to i tak
nie zmieniało faktu, że nie potrafił znieść widoku szczęśliwej Anny w jego
ramionach. Co prawda najważniejsze dla niego było to, żeby czuła się dobrze – w końcu
na tym polegała miłość, prawda? – ale czasami nie potrafił ścierpieć, że
jedynym, co zawsze jej przynosił, było cierpienie.
Cóż, najwyraźniej nie tylko z nim,
ale również z Anną było coś nie tak. W końcu z jakiegoś powodu
wciąż pragnęła jego obecności, a on – jak na masochistę przystało – nigdy
nie potrafił jej odmówić. Na swój sposób wciąż się potrzebowali, chociaż o wiele
łatwiej byłoby, gdyby potrafili się rozstać i nie spotkać nigdy więcej.
Marco przestał o tym
myśleć, kiedy zatrzymał się przed dębowymi drzwiami, zwieńczonymi złotą klamką.
Machinalnie wyciągnął dłoń, dobrze wiedząc, że drzwi jak zwykle są otwarte
(tych, których Anna się obawiała nie miał powstrzymać żaden zamek), ale nie
zdążył nawet jej dotknąć, kiedy ubiegł go ktoś po drugiej stronie.
– Dzień doby, panie Sorenti –
przywitała się z szacunkiem drobna, ciemnowłosa dziewczyna. Miała krótkie,
sięgające ramion czarne włosy, pospolite rysy twarzy oraz pogodne, błękitne
oczy. Wyglądała na najwyżej dziewiętnaście lat, ale służyła w domu Anny
odkąd tylko pamiętał. Poza tym była ładna... Po prostu ładna, ale to go nie
dziwiło. – Pani jest w salonie. Uprzedziła mnie, że pan...
– Dlaczego za każdym razem
zwracasz się do mnie per „pan", co Cindy? – przerwał jej nieco znudzonym
tonem. – Zresztą nieważne. I tak, trafię gdzie trzeba – dodał,
bezceremonialnie wymijając dziewczynę i kierując się prosto do
największego pomieszczenia w domu.
Chociaż budynek z zewnątrz
mógł onieśmielać, jego wnętrze okazało się przytulne i stonowane. Dookoła
dominowały kolory bieli, beżu oraz brązu, który sprawdzał się doskonale,
sprawiając, że czuło się panującą w pomieszczeniu ciepłą atmosferę. W przedsionku
w oczy rzucały się pnące się łagodnie ku górze, kręcone schody. Na
ścianach wisiały obrazy i zdjęcia, te ostatnie przedstawiające szczęśliwą
rodzinę Anny. Dobrze wiedział, co na nich zobaczy, dlatego momentalnie
skoncentrował się na bezpiecznych malunkach, w większości krajobrazach
albo barwnych plamach, przedstawiających bliżej nieokreślone kształty.
Oczywiście wszystkie wyszły spod ręki Anny i to nadawało im sensu, chociaż
Marco zupełnie nie znał się na sztuce.
Salon wyglądał dokładnie tak,
jak Marco go zapamiętał. Wypolerowane panele lśniły w padających przez
strzeliste okna promieniach słońca. Zasłony były rozsunięte i dodatkowo
związane, żeby trzymały się w miejscu. Na centralnej ścianie znajdował się
starannie wykonany, marmurowy kominek, na palenisku jednak nie palił się ogień.
Tam również ustawiono zdjęcia, dlatego Marco natychmiast powiódł wzrokiem
dalej, krótkim spojrzeniem obrzucając wygodny, obity skórą komplet
wypoczynkowy, stolik do kawy oraz ustawione w regularnych odstępach wazony
ze świeżymi kwiatami. Dopiero na samym końcu skoncentrował się na drobnej postaci,
która obserwowała go w milczeniu, czekając aż w końcu zaszczyci ją
swoją uwagą.
– Jesteś – ucieszyła się Anna.
Głos miała jak anioł, dźwięczny i melodyjny; po jego brzmieniu poznał, że
jednak do samego końca miała wątpliwości.
– A powinno mnie nie być?
– zdziwił się, lekko unosząc brwi ku górze. – Oczywiście, że przyszedłem,
księżniczko. W końcu nie na co dzień obchodzi się pierwsze urodziny córki
mojej najlepszej przyjaciółki, prawda? – zapytał, błyskając zębami w uśmiechu.
Anna również się uśmiechnęła,
po czym bez chwili wahania ruszyła w jego stronę. Jasne, sięgające aż do
samego pasa loki, tworzyły wokół jej głowy złocistą aureolę. Kiedy się
uśmiechała, Marco miał wrażenie, że obserwuje wschód swojego osobistego słońca.
Anna stanowiła ideał pod każdym względem, a przynajmniej on nie potrafił
dopatrzeć się najmniejszej wady. Smukłe ciało, zarumieniona skóra bez skazy,
błyszczące radością akwamarynowe oczy... No i ten uśmiech, kiedy wpadła mu
w ramiona, zarzucając obie dłonie na jego szyję. Cofnął się o krok,
żeby utrzymać równowagę, po czym przygarnął ją do siebie, starając się
powstrzymać przed wodzeniem dłońmi wzdłuż wcięcia jej bioder albo przed czułym
przeczesywaniem palcami jej gęstych loków. Wtedy oboje poczuliby się niezręcznie,
a tego nie chciał.
Zapach Anny sprawił, że przez
moment zawirowało mu w głowie. Pachniała niczym morska bryza, świeżo i żywiołowo.
Taka zresztą była, zwłaszcza w lekkiej, białej sukience, którą na sobie
miała. Materiał idealnie podkreślał jej sylwetkę, kończąc się przed kolanami i odsłaniając
smukłe ramiona oraz szyję.
– No dobrze, to gdzie jest
Gloria? – zapytał, niechętnie odsuwając od siebie Annę. Chciał trzymać ją w ramionach
i właśnie to pragnienie sprawiło, że coraz trudniej było mu znosić bliskość
kobiety.
– W ogrodzie – wyjaśniła
Anna. – Właściwie mieliśmy już zaczynać, ale wiedziałam, że przyjdziesz. Mała
zresztą nie mogła się ciebie doczekać – dodała z entuzjazmem.
Przez twarz Marco przeszedł
cień. „Och, doprawdy? A ty, Anno?" – pomyślał, ale nie wypowiedział
tych słów na głos. Już dawno postanowił sobie, że przynajmniej postara się
zrobić wszystko, byleby zaoszczędzić nie tylko jej, ale również sobie
niewygodnych momentów, kiedy to oboje czuliby się niekomfortowo. Musiał nauczyć
się być po prostu jej przyjacielem, chociaż mimo upływu lat to wciąż
pozostawało trudne, by nie rzec, że nieosiągalne.
Anna zdawała się tego nie
dostrzegać, radosna i zadowolona jego widokiem. Z błyskiem w oczach
spojrzała na coś ponad jego ramieniem, a uśmiech na jej ustach stał się
jeszcze bardziej radosny.
– Cześć, Marco – usłyszał i dopiero
wtedy uprzytomnił sobie obecność Williama. – Idziemy? Goście zaczynają się
niecierpliwić.
Bez pośpiechu pokonał długość
pokoju, zatrzymując się tuż u boku żony. Anna bez chwili wahania pozwoliła
na to, żeby otoczył ją ramionami, wpasowując się w jego objęcia tak
idealnie, jakby zostały dla nich stworzone. Marco poczuł, że robi mu się
niedobrze, kiedy kobieta uniosła się na palcach, żeby złożyć na ustach męża
czuły, niewinny i zdradzający wszystkie jej emocje pocałunek.
William uśmiechnął się. Kiedy
sobie na to pozwalał, był jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Miał oliwkową
cerę i ciemne, niemal kruczoczarne włosy. Czarne oczy zabłysły, podobnie
zresztą jak i błękitne tęczówki Anny. Kobieta go zmieniała i to na
lepsze, chociaż oboje musieli zdawać sobie sprawę z tego, że bycie razem
jest zarazem nagrodą, jak i przekleństwem, które w każdej chwili może
kosztować ich życie.
Marco spuścił wzrok. Gdyby
wtedy wiedział...
Ale nie wiedział, zaś w momencie,
kiedy nastał wieczór, przyszłość została przypieczętowana.
~*~
Wokół panował chaos. Wszędzie
słychać były krzyki, warczenie i odgłosy walki. Ktoś płakała, ale to
równie dobrze mogło być wrażeniem, dźwięk zresztą giną w kakofonii innych,
bardziej przejmujących odgłosów.
Wystarczył kwadrans, żeby
urodzinowe przyjęcie przemieniło się w piekło. Chociaż każdy z obecnych
zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkim ryzykiem było wspólne spotkanie,
to jednak nikt nie spodziewał się tego, co nagle się wydarzyło. W końcu
żyli w spokoju od roku – pełnych dwanaście miesięcy spokoju, które uśpiły
ich czujność i dały im nadzieję na to, że może wszystko wróciło do normy.
Jeden rok, który...
„Jeden rok" – pomyślała
Anna. – „Tylko tyle nam dano. Tylko tyle...".
Biegła, ale równie dobrze
mogła stać w miejscu. Miała wrażenie, że się cofa, zupełnie jakby śniła
jeden z tych okropnych koszmarów, kiedy świat wydaje się pędzić w zawrotnym
tempie do przodu, podczas kiedy ty stoisz w miejscu. Łzy płynęły jej po policzkach,
utrudniając widzenie i sprawiając, że wszystko wkoło wyglądało niczym
różnokolorowa plama pozbawionych sensu barw. Czuła, że jej serce zostało
rozerwane na kawałki, jeśli w ogóle można było czuć coś, co chwilę
wcześniej wyrwano z jej piersi i zrównano z ziemią.
– William! – zawołała, ale jej
głos utonął w panującym dookoła harmiderze.
To zresztą i tak nie
miało żadnego sensu. Wiedziała w końcu, że nikt nie odpowie.
Williama już nie było.
Kiedy tylko o tym
pomyślała, łzy znów popłynęły, gorące i słone, mające nieść ukojenie. Całą
sobą pragnęła zaznać spokoju, wiedział jednak, że nawet gdyby płakała przez
resztę wieczności, nic nie zdołałoby ukoić bólu, który odczuwała. Jej szczęście
się skończyło; zostało zmiażdżone i to tylko dlatego, że zapragnęła zbyt
wiele. Los postanowił na jej drodze Williama tylko po to, żeby teraz w brutalny
sposób go odebrać.
Przed oczami stanęła jej
scena, której doświadczyła zaledwie chwilę wcześniej, a która wyryła się w jej
pamięci tak wyraźnie, jakby ktoś wypalił ją pod jej powiekami, żeby nigdy nie
zapomniała. Widziała Glorię – swoją małą, kochaną Glorię – i pozostałych
gości. Pamiętała tort, prezenty i zabawę, kiedy to naprawdę czuła się
szczęśliwa. Tańczyła z Williamem, ciesząc się z obecności bliskich
oraz szczęścia rozanielonej Glorii, która w mgnieniu oka podbiła serca
wszystkich obecnych.
A potem w jednej chwili
wszystko zostało zniszczone, zupełnie jak domek z kart, który stracił
oparcie i po prostu się rozpadł.
Na początku było wycie –
przejmujące, przyprawiające o dreszcze wilcze wycie, które sprawiło, że w jednej
chwili zrozumiała, jak wielki popełnili błąd. To, że przez rok nic się nie
działo, jeszcze niczego nie znaczyło. To było niczym w obliczu wieczności,
która dla nich właśnie dobiegała końca. Znaleźli ich – on ich znalazł – a teraz
nie było żadnych szans na to, żeby udało im się uciec.
Kiedy pierwsze Dzieci Księżyca
– wciąż na wpół ludzkie, bo do pełni zostało jeszcze kilka dni – wdarły się do
ogrodu, natychmiast rozpętało się istne pandemonium. Kiedy na dodatek
dostrzegli ogień, momentalnie rzucili się do ucieczki, nawet nie próbując
walczyć. Część gości zdematerializowała się, rozpływając w powietrzu, żeby
tylko ujść z życiem, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Prześladowcy
nie byli głupi; wiedzieli co robią, a kiedy w powietrzu znalazły się
ciężkie opary związku srebra, które rozpylili, już nikt nie był w stanie
uciec. Anna czuła, jak srebro ją zniewala, odbierając siły i przekreślając
jej szanse na to, żeby zdołała zniknąć tak jak pozostali. Nie mogła zresztą
tego zrobić, skoro pozostali byli w niebezpieczeństwie – i to z jej
winy.
Kolejne minuty były koszmarem,
który pamiętała jak przez mgłę. Wszędzie widziała kotłujące się ciała i jedynie
po części ludzkie postacie, bez chwili zastanowienia atakujące gości. Pamiętała
krzyki, warczenie oraz zapach krwi, płynącej z rozerwanych gardeł. Wkrótce
krew była wszędzie; Anna ślizgała się na niej, lawirując między pozbawionymi
życia, nieruchomymi kształtami, znaczącymi ziemię i trasę, którą przebyli
zabójcy. Starała się nie myśleć o tym, że to trupy – martwe ciała, jej
rodzina i przyjaciele – że to kolejne ofiary, dokładnie takie same jak
William...
William.
Pamiętała, jak ją odepchnął.
Słyszała jego glos, kiedy kazał jej odnaleźć Glorię i uciekać. Zrobiła to,
zbyt przerażona tym, że coś mogło stać się małej; jej kochanej, maleńkiej
córeczce, która...
Ale kiedy obejrzała się przez
ramię, Williama już nie było – tylko krew i martwy kształt o posturze
i rysach twarzy jej męża. On oraz jego zabójca; zadowolony z siebie,
przerażający i wciąż złakniony krwi.
Kiedy wilkołak zaczął wyć,
Anna znowu zaczęła uciekać.
A teraz była tutaj, świadoma
tego, że właśnie straciła wszystko. Biegła, ale jedynie dlatego, że gdzieś tam
była Gloria. Biegła, chociaż nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Głowa pękała jej
od napierających na nią ze wszystkich stron jęków i wrzasków, do tego
całego chaosu i świadomości rozgrywającej się wokół niej masakry. Od
zapachu krwi zaczynało ją mdlić, zaś przed oczami tańczyły jej kolorowe plamy,
wciąż jednak nie była w stanie stracić przytomności. Ukojenie nie
przychodziło i nie miało przyjść, chociaż Anna była gotowa poświęcić
wszystko, byleby w końcu zaznać spokoju; byleby...
Ale była jeszcze Gloria.
Dla Glorii warto było
próbować.
Jasny, oślepiający blask
rozproszył ciemność. Minęło kilka sekund, zanim Anna uświadomiła sobie, co
właśnie się stało. Kiedy w końcu to do niej dotarło, pojęła, że właśnie
traciła wszystko, co do tej pory posiadała – i to dosłownie.
Dom płonął jasnym blaskiem,
rozpraszając ciemność nocy. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień, ale
chociaż uwielbiała światło, nagle poczuła się okropnie.
Dom, w którym zawsze było
jasno, płonął. Ktoś mógłby powiedzieć, że to prawdziwa ironia.
– Anno!
Ostrzeżenie dotarło do niej
zbyt późno. Głos Marco był niczym smagnięcie bicza, przyciągał ją i dawał
nadzieję. Odwróciła się błyskawicznie, szukając go wzrokiem – z tym, że to
nie Marco Sorenti za nią stał.
Czarne, złaknione krwi oczy w połowie
przemienionego wilkołaka zabłysły dziko, kiedy się na nią zamachnął. Już w następnej
sekundzie całym ciałem Anny wstrząsnął ból, chociaż nie od razu uprzytomniła
sobie jego źródło. Padła na ziemię, obolała i oszołomiona tym, że nawet w tej
sekundzie nie była w stanie zemdleć. Och, dlaczego ten koszmar nie chciał
się skończyć?!
Znów usłyszała wycie, ale tym
razem nie brzmiało jak ten triumfalny okrzyk, który słyszała, kiedy zginął
William. Chociaż kosztowało ją to mnóstwo wysiłku, wsparła się na łokciach i rozejrzała,
bez trudu odszukując wzrokiem swojego oprawcę.
I Marco.
Obaj nieśmiertelni zwarli się w ciasnym
uścisku. Marco zaatakował z wściekłością i refleksem, bez trudu
unikając ciosu przeciwnika. Anna wielokrotnie widziała go w akcji, kiedy
walczył, ale nigdy dotąd nie miała okazji zobaczyć mężczyzny ogarniętego taką
furią. W jego ciemnych włosach tańczyły świetlne refleksy, brązowe oczy
błyszczały dziko, a w każdym ruchu było tyle morderczej pasji, że aż
przeszły ją dreszcze. Nie minęła sekunda, jak Marco zmaterializował się za
plecami swojego przeciwnika, owijając mu ramię wokół szyi i przyciągając
tak, że jego usta znalazły się tuż przy szyi szarpiącego się wilkołaka.
W jednej chwili walka dobiegła
końca. Wrzask, który wyrwał się z ust Dziecka Księżyca, kiedy Marco zębami
rozerwał mu gardło, był bardziej przejmujący niż jakikolwiek inny dźwięk do tej
pory. Natychmiast polała się krew, ale mężczyzna nawet nie zwrócił na to uwagi.
Wraz z kolejnym szybkim ruchem, błyskawicznie skręcił przeciwnikowi kark,
po czym odrzucił od siebie bezwładne ciało. Nerwowo oblizywał wargi, a jego
oczy błyszczały w niepokojący sposób, przynajmniej do momentu, kiedy nie
spoczęły na Annie.
– Marco... – jęknęła, kiedy
osunął się przy niej na kolana. Przytrzymał ją, żeby nie upadła, ale nawet nie
próbował jej podnosić. – Och, Marco... - westchnęła i świeże łzy popłynęły
po jej policzkach.
– Cii... Tylko nie zacznij mi
tutaj płakać, księżniczko. Wszystko będzie dobrze – obiecał, ale oboje zdawali
sobie sprawę z tego, że kłamał.
Anna pokręciła głową, po czym w końcu
odważyła się spuścić wzrok na swoje poobijane ciało. Materiał białej sukni,
którą miała na sobie, teraz przypominał poszarpane skrawki, na dodatek barwy
świeżej krwi. Największa plama znajdowała się na wysokości jej klatki
piersiowej, gdzie – tuż pomiędzy piersiami, obok złotego medalionu – tkwił
trzonek srebrnego noża.
Drżąc, uniosła głowę i spojrzała
wprost w znajome, czekoladowe tęczówki trzymającego ją mężczyzny.
Zazwyczaj obojętne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, tym razem zdradzały
wszystko – od strachu, bólu i żalu po jeszcze jedno uczucie, które
zmieniało wszystko.
Miłość.
Kochał ją, tak jak ona kochała
jego. Kochał ją od zawsze, chociaż starała się tego nie dostrzegać,
nieświadomie go raniąc.
Kochał ją i teraz, a Anna
uświadomiła sobie, że sama nigdy nie wyleczyła się z tego uczucia. Kochała
go, tak jako kochała Williama, co jedynie dowodziło tego, że miłość jest
nieprzewidywalna, nieograniczona i nader kapryśna.
– Gloria... – wyszeptała. –
Gdzieś tutaj jest Gloria...
Marco odgarnął jej posklejane
krwią i potem włosy z twarzy.
– Poszukam jej – obiecał
cicho. – Zabiorę was stąd – dodał, ale to było kolejne kłamstwo, w które
oboje starali się wierzyć.
– Nie – powiedziała z mocą,
która zaskoczyła nawet ją. Czuła się strasznie zmęczona, ale wiedziała, że musi
jeszcze coś zrobić, zanim ostatecznie zapadnie się w ciemność. – Zabierz
Glorię. Zabierz...
– Anno... – westchnął.
Spojrzała mu w oczy, po
czym – chociaż z trudem – chwyciła go za ramiona i lekko nim
potrząsnęła.
– Obiecaj mi! – zawołała pod
wpływem impulsu. – Obiecaj mi, że nie pozwolisz jej skrzywdzić!
Spodziewała się wielu rzeczy,
ale na pewno nie tego, co zobaczyła w ciemnych oczach Marco. Widziała go w wielu
sytuacjach, również tych intymnych, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że
kiedykolwiek zobaczy łzy. Płakał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, a może
po prostu nie chciał być świadomym własnej słabości.
Anna chciała unieść dłoń i zetrzeć
łzy z jego policzków, jakkolwiek go pocieszyć, ale uświadomiła sobie, że
nie jest w stanie. Czułą się taka zmęczona.
Tak bardzo zmęczona...
– Obiecuję – usłyszała.
Zaraz po tym bez cienia strachu
zapadła się w ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz