10/23/2015

„Obietnica”

Florencja, 22 czerwca 1996 r.
Ogród wyglądał jak z bajki. Słońce przygrzewało, sprawiając, że różnokolorowe kwiaty rzucały się w oczy, porażając bogactwem doznań. Na tle tego niezwykłego miejsca, otoczony najróżniejszymi, owocowymi drzewami w pełni rozkwitu, stał dom. W zasadzie była to rezydencja – onieśmielająca, niezwykła i bogata rezydencja, wyglądała niczym prawdziwe dzieło sztuki, przynajmniej dla potencjalnego obserwatora.
Ale nie dla Marco.
Kiedy zmaterializował się na skraju ogrodu, wiedział, że czeka go znacznie piękniejszy widok niż po prostu ten dom. Wzdychając, oparł się o solidny, wysoki na ponad metr mur i cicho westchnął. Znał to miejsce tak dobrze, że mógłby po nim błądzić z zamkniętymi oczami. Pamiętał każdą żwirową ścieżkę, będącą niczym kolejna odnoga kwiatowego labiryntu, na który składał się niezwykły ogród. Wiedział, gdzie rosły jabłonie, wiśnie, nawet drzewa cytrynowe; zwłaszcza te ostatnie były mu drogie, chociaż może lepiej byłoby, gdyby w końcu zapomniał, tak jak niejednokrotnie radził mu Carlos. Dla jego brata cała sprawa wydawała się prosta i tak oczywista, jak wybór marki samochodu albo zakupy w towarzystwie Marissy – to drugie pod warunkiem, że to ona będzie decydować.
Ciepły wiatr rzucił mu w twarz mieszankę różnorodnych zapachów, między innymi słodycz róż i przyjemny zapach lawendy. Marco odetchnął głęboko, starając się uspokoić i odrzucić od siebie myśli o przeszłości, ale to okazało się niemożliwe. Największym problemem w byciu kimś więcej niż tylko człowiekiem była właśnie pamięć. Zapominanie stanowiło swoisty problem już dla ludzi, a co dopiero dla kogoś takiego jak on? Zdawał sobie sprawę z tego, że pewne wspomnienia dręczyć go będą już zawsze, przypominając o licznych błędach, które popełnił. Większość z nich była do wybaczenia, ale jednego nigdy już nie miał sobie darować – przynajmniej tak długo, jak Anna była żywa.
Anna...
Jak zawsze, kiedy wspominał jej imię, nie mógł powstrzymać się od łagodnego uśmiechu, który wykrzywiał jego usta. Anna była... No cóż, nigdy nie potrafił znaleźć odpowiednich słów na opisanie tego, jaka była. Nie sądził, żeby w ludzkiej mowie istniał sposób na to, żeby określić istotę, która od pierwszego momentu zawładnęła jego duszą i sercem, sprawiając, że przynajmniej ten jeden raz w całej swojej egzystencji poczuł, że jest naprawdę żywy. Anna również sprawiała, że cierpiał, chociaż nigdy nie okazał tego przy niej, a przynajmniej miał nadzieję, że mu się to udało. To nie była jej wina, że...
Nie, nic nie było winą Anny. Kochał ją całym sobą i właśnie to stanowiło sedno problemu. Kobieta jawiła mu się niczym najpiękniejszy sen i zarazem prawdziwy koszmar – bo nigdy nie miała być jego. Stracił swoją okazję, pozostają co najwyżej jej przyjacielem, może nawet bratem. Był częścią jej życia, rodziny, ale nic poza tym; to mu wystarczyło, przynajmniej w miarę możliwości, ale bywały momenty, kiedy zastanawiał się, dlaczego wciąż w tym trwa. Bycie masochistą nigdy nie było czymś, czego pragnął, a jednak uparcie dążył do bólu, raz po raz wracając do miejsca, gdzie czuł się w tak okropny sposób. W końcu Anna ułożyła sobie życie i była szczęśliwa. Dlaczego w takim razie on tego nie potrafił?
Aha, no tak. Bo był masochistą – albo po prostu idiotą.
Wzdychając ciężko, spokojnym krokiem ruszył przed siebie. Jego kroki były prawie niesłyszalne, cichsze od szelestu opadających jesienią liści. Słońce przygrzewało, sprawiając, że czuł się nieswojo, ale starał się je ignorować, w pełni skoncentrowany na majaczącej przed nim rezydencji. To był właśnie jeden z tych momentów, kiedy najchętniej odwróciłby się na pięcie i uciekł, zostawiając za sobą przeszłość, ale jak zwykle okazał się zbyt słaby, żeby się na to zdobyć. W końcu już obiecał jej, że przyjdzie, a złożonej raz obietnicy nigdy nie łamał.
Poza tym – jeśli już miał być ze sobą szczery – nie mógł przecież przegapić okazji do tego, żeby ją zobaczyć. Chociaż ten jeden, jedyny raz, żeby się zaspokoić, nawet kosztem tego, że później po raz kolejny czeka go cierpienie i zadręczanie się.
Ruszył przed siebie, w zamyśleniu pocierając złocistą zapinkę pod szyją. Na sobie miał długi do ziemi, czarny płaszcz, co przez wzgląd na panujący upał musiało wydawać się szalone, ale w jego przypadku stanowiło istne wybawienie. Carlos mówił mu, żeby przestał się wygłupiać i w końcu zadbał o coś tak ważnego, jak regularny posiłek, ale Marco zawsze znalazł jakąś wymówkę, żeby odłożyć polowanie w czasie. Teraz żałował, zwłaszcza kiedy przekonał się, że jego odporność na promienie słoneczne znacznie spadła, ale nawet to nie powstrzymało go przed przybyciem do tego miejsca. Cóż, najwyżej później tego pożałuje; w końcu kilka słonecznych poparzeń nie miało go zabić, a nawet jeśli...
Nie, nie myślał o śmierci. To byłoby zbyt proste.
Rezydencję zbudowano na planie dużej litery „U". Powoli zmierzał w stronę głównego wejścia, zastanawiając się, czy Anna była w stanie powstrzymać się od skorzystania z tak pięknej pogody i jednak zrezygnowała z organizowania uroczystości na skwerze. Obserwował bielące się w ostrym świetle południa mury, wodząc wzrokiem po znajomym kształcie. Widział liczne okna, niektóre zajmujące niemal całą powierzchnię ściany. Anna kochała światło, więc nie mogła pozwolić sobie na to, żeby w jej domu było ciemno. Twierdziła, że to przygnębiające, mrok zresztą przypominał im obojgu o przykrej przeszłości, która ciągnęła się za nimi aż po dziś dzień. W centralnej części pierwszego piętra znajdował się przeszklony, nieduży balkon, wyznaczający położenie sypialni Anny. Marco nawet z dołu widział, że drzwi były uchylone, bo na zewnątrz wychylały się ciężkie, ciemnozielone zasłony.
Znów myślał o Annie, jakby była sama jedna. Dom Anny. Sypialnia Anny... Wiedział, że to głupie zapominać o tym, że kobieta od przeszło roku była mężatką, a wcześniej przez pięć lat chodziła z pierścionkiem zaręczynowym na palcu, ale wciąż wydawało mu się, że tak będzie łatwiej. No dobrze, lubił Williama – a przynajmniej lubiłby go, gdyby ten nieświadomie nie odbił mu miłości jego życia – ale to i tak nie zmieniało faktu, że nie potrafił znieść widoku szczęśliwej Anny w jego ramionach. Co prawda najważniejsze dla niego było to, żeby czuła się dobrze – w końcu na tym polegała miłość, prawda? – ale czasami nie potrafił ścierpieć, że jedynym, co zawsze jej przynosił, było cierpienie.
Cóż, najwyraźniej nie tylko z nim, ale również z Anną było coś nie tak. W końcu z jakiegoś powodu wciąż pragnęła jego obecności, a on – jak na masochistę przystało – nigdy nie potrafił jej odmówić. Na swój sposób wciąż się potrzebowali, chociaż o wiele łatwiej byłoby, gdyby potrafili się rozstać i nie spotkać nigdy więcej.
Marco przestał o tym myśleć, kiedy zatrzymał się przed dębowymi drzwiami, zwieńczonymi złotą klamką. Machinalnie wyciągnął dłoń, dobrze wiedząc, że drzwi jak zwykle są otwarte (tych, których Anna się obawiała nie miał powstrzymać żaden zamek), ale nie zdążył nawet jej dotknąć, kiedy ubiegł go ktoś po drugiej stronie.
– Dzień doby, panie Sorenti – przywitała się z szacunkiem drobna, ciemnowłosa dziewczyna. Miała krótkie, sięgające ramion czarne włosy, pospolite rysy twarzy oraz pogodne, błękitne oczy. Wyglądała na najwyżej dziewiętnaście lat, ale służyła w domu Anny odkąd tylko pamiętał. Poza tym była ładna... Po prostu ładna, ale to go nie dziwiło. – Pani jest w salonie. Uprzedziła mnie, że pan...
– Dlaczego za każdym razem zwracasz się do mnie per „pan", co Cindy? – przerwał jej nieco znudzonym tonem. – Zresztą nieważne. I tak, trafię gdzie trzeba – dodał, bezceremonialnie wymijając dziewczynę i kierując się prosto do największego pomieszczenia w domu.
Chociaż budynek z zewnątrz mógł onieśmielać, jego wnętrze okazało się przytulne i stonowane. Dookoła dominowały kolory bieli, beżu oraz brązu, który sprawdzał się doskonale, sprawiając, że czuło się panującą w pomieszczeniu ciepłą atmosferę. W przedsionku w oczy rzucały się pnące się łagodnie ku górze, kręcone schody. Na ścianach wisiały obrazy i zdjęcia, te ostatnie przedstawiające szczęśliwą rodzinę Anny. Dobrze wiedział, co na nich zobaczy, dlatego momentalnie skoncentrował się na bezpiecznych malunkach, w większości krajobrazach albo barwnych plamach, przedstawiających bliżej nieokreślone kształty. Oczywiście wszystkie wyszły spod ręki Anny i to nadawało im sensu, chociaż Marco zupełnie nie znał się na sztuce.
Salon wyglądał dokładnie tak, jak Marco go zapamiętał. Wypolerowane panele lśniły w padających przez strzeliste okna promieniach słońca. Zasłony były rozsunięte i dodatkowo związane, żeby trzymały się w miejscu. Na centralnej ścianie znajdował się starannie wykonany, marmurowy kominek, na palenisku jednak nie palił się ogień. Tam również ustawiono zdjęcia, dlatego Marco natychmiast powiódł wzrokiem dalej, krótkim spojrzeniem obrzucając wygodny, obity skórą komplet wypoczynkowy, stolik do kawy oraz ustawione w regularnych odstępach wazony ze świeżymi kwiatami. Dopiero na samym końcu skoncentrował się na drobnej postaci, która obserwowała go w milczeniu, czekając aż w końcu zaszczyci ją swoją uwagą.
– Jesteś – ucieszyła się Anna. Głos miała jak anioł, dźwięczny i melodyjny; po jego brzmieniu poznał, że jednak do samego końca miała wątpliwości.
– A powinno mnie nie być? – zdziwił się, lekko unosząc brwi ku górze. – Oczywiście, że przyszedłem, księżniczko. W końcu nie na co dzień obchodzi się pierwsze urodziny córki mojej najlepszej przyjaciółki, prawda? – zapytał, błyskając zębami w uśmiechu.
Anna również się uśmiechnęła, po czym bez chwili wahania ruszyła w jego stronę. Jasne, sięgające aż do samego pasa loki, tworzyły wokół jej głowy złocistą aureolę. Kiedy się uśmiechała, Marco miał wrażenie, że obserwuje wschód swojego osobistego słońca. Anna stanowiła ideał pod każdym względem, a przynajmniej on nie potrafił dopatrzeć się najmniejszej wady. Smukłe ciało, zarumieniona skóra bez skazy, błyszczące radością akwamarynowe oczy... No i ten uśmiech, kiedy wpadła mu w ramiona, zarzucając obie dłonie na jego szyję. Cofnął się o krok, żeby utrzymać równowagę, po czym przygarnął ją do siebie, starając się powstrzymać przed wodzeniem dłońmi wzdłuż wcięcia jej bioder albo przed czułym przeczesywaniem palcami jej gęstych loków. Wtedy oboje poczuliby się niezręcznie, a tego nie chciał.
Zapach Anny sprawił, że przez moment zawirowało mu w głowie. Pachniała niczym morska bryza, świeżo i żywiołowo. Taka zresztą była, zwłaszcza w lekkiej, białej sukience, którą na sobie miała. Materiał idealnie podkreślał jej sylwetkę, kończąc się przed kolanami i odsłaniając smukłe ramiona oraz szyję.
– No dobrze, to gdzie jest Gloria? – zapytał, niechętnie odsuwając od siebie Annę. Chciał trzymać ją w ramionach i właśnie to pragnienie sprawiło, że coraz trudniej było mu znosić bliskość kobiety.
– W ogrodzie – wyjaśniła Anna. – Właściwie mieliśmy już zaczynać, ale wiedziałam, że przyjdziesz. Mała zresztą nie mogła się ciebie doczekać – dodała z entuzjazmem.
Przez twarz Marco przeszedł cień. „Och, doprawdy? A ty, Anno?" – pomyślał, ale nie wypowiedział tych słów na głos. Już dawno postanowił sobie, że przynajmniej postara się zrobić wszystko, byleby zaoszczędzić nie tylko jej, ale również sobie niewygodnych momentów, kiedy to oboje czuliby się niekomfortowo. Musiał nauczyć się być po prostu jej przyjacielem, chociaż mimo upływu lat to wciąż pozostawało trudne, by nie rzec, że nieosiągalne.
Anna zdawała się tego nie dostrzegać, radosna i zadowolona jego widokiem. Z błyskiem w oczach spojrzała na coś ponad jego ramieniem, a uśmiech na jej ustach stał się jeszcze bardziej radosny.
– Cześć, Marco – usłyszał i dopiero wtedy uprzytomnił sobie obecność Williama. – Idziemy? Goście zaczynają się niecierpliwić.
Bez pośpiechu pokonał długość pokoju, zatrzymując się tuż u boku żony. Anna bez chwili wahania pozwoliła na to, żeby otoczył ją ramionami, wpasowując się w jego objęcia tak idealnie, jakby zostały dla nich stworzone. Marco poczuł, że robi mu się niedobrze, kiedy kobieta uniosła się na palcach, żeby złożyć na ustach męża czuły, niewinny i zdradzający wszystkie jej emocje pocałunek.
William uśmiechnął się. Kiedy sobie na to pozwalał, był jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Miał oliwkową cerę i ciemne, niemal kruczoczarne włosy. Czarne oczy zabłysły, podobnie zresztą jak i błękitne tęczówki Anny. Kobieta go zmieniała i to na lepsze, chociaż oboje musieli zdawać sobie sprawę z tego, że bycie razem jest zarazem nagrodą, jak i przekleństwem, które w każdej chwili może kosztować ich życie.
Marco spuścił wzrok. Gdyby wtedy wiedział...
Ale nie wiedział, zaś w momencie, kiedy nastał wieczór, przyszłość została przypieczętowana.
~*~
Wokół panował chaos. Wszędzie słychać były krzyki, warczenie i odgłosy walki. Ktoś płakała, ale to równie dobrze mogło być wrażeniem, dźwięk zresztą giną w kakofonii innych, bardziej przejmujących odgłosów.
Wystarczył kwadrans, żeby urodzinowe przyjęcie przemieniło się w piekło. Chociaż każdy z obecnych zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkim ryzykiem było wspólne spotkanie, to jednak nikt nie spodziewał się tego, co nagle się wydarzyło. W końcu żyli w spokoju od roku – pełnych dwanaście miesięcy spokoju, które uśpiły ich czujność i dały im nadzieję na to, że może wszystko wróciło do normy. Jeden rok, który...
„Jeden rok" – pomyślała Anna. – „Tylko tyle nam dano. Tylko tyle...".
Biegła, ale równie dobrze mogła stać w miejscu. Miała wrażenie, że się cofa, zupełnie jakby śniła jeden z tych okropnych koszmarów, kiedy świat wydaje się pędzić w zawrotnym tempie do przodu, podczas kiedy ty stoisz w miejscu. Łzy płynęły jej po policzkach, utrudniając widzenie i sprawiając, że wszystko wkoło wyglądało niczym różnokolorowa plama pozbawionych sensu barw. Czuła, że jej serce zostało rozerwane na kawałki, jeśli w ogóle można było czuć coś, co chwilę wcześniej wyrwano z jej piersi i zrównano z ziemią.
– William! – zawołała, ale jej głos utonął w panującym dookoła harmiderze.
To zresztą i tak nie miało żadnego sensu. Wiedziała w końcu, że nikt nie odpowie.
Williama już nie było.
Kiedy tylko o tym pomyślała, łzy znów popłynęły, gorące i słone, mające nieść ukojenie. Całą sobą pragnęła zaznać spokoju, wiedział jednak, że nawet gdyby płakała przez resztę wieczności, nic nie zdołałoby ukoić bólu, który odczuwała. Jej szczęście się skończyło; zostało zmiażdżone i to tylko dlatego, że zapragnęła zbyt wiele. Los postanowił na jej drodze Williama tylko po to, żeby teraz w brutalny sposób go odebrać.
Przed oczami stanęła jej scena, której doświadczyła zaledwie chwilę wcześniej, a która wyryła się w jej pamięci tak wyraźnie, jakby ktoś wypalił ją pod jej powiekami, żeby nigdy nie zapomniała. Widziała Glorię – swoją małą, kochaną Glorię – i pozostałych gości. Pamiętała tort, prezenty i zabawę, kiedy to naprawdę czuła się szczęśliwa. Tańczyła z Williamem, ciesząc się z obecności bliskich oraz szczęścia rozanielonej Glorii, która w mgnieniu oka podbiła serca wszystkich obecnych.
A potem w jednej chwili wszystko zostało zniszczone, zupełnie jak domek z kart, który stracił oparcie i po prostu się rozpadł.
Na początku było wycie – przejmujące, przyprawiające o dreszcze wilcze wycie, które sprawiło, że w jednej chwili zrozumiała, jak wielki popełnili błąd. To, że przez rok nic się nie działo, jeszcze niczego nie znaczyło. To było niczym w obliczu wieczności, która dla nich właśnie dobiegała końca. Znaleźli ich – on ich znalazł – a teraz nie było żadnych szans na to, żeby udało im się uciec.
Kiedy pierwsze Dzieci Księżyca – wciąż na wpół ludzkie, bo do pełni zostało jeszcze kilka dni – wdarły się do ogrodu, natychmiast rozpętało się istne pandemonium. Kiedy na dodatek dostrzegli ogień, momentalnie rzucili się do ucieczki, nawet nie próbując walczyć. Część gości zdematerializowała się, rozpływając w powietrzu, żeby tylko ujść z życiem, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Prześladowcy nie byli głupi; wiedzieli co robią, a kiedy w powietrzu znalazły się ciężkie opary związku srebra, które rozpylili, już nikt nie był w stanie uciec. Anna czuła, jak srebro ją zniewala, odbierając siły i przekreślając jej szanse na to, żeby zdołała zniknąć tak jak pozostali. Nie mogła zresztą tego zrobić, skoro pozostali byli w niebezpieczeństwie – i to z jej winy.
Kolejne minuty były koszmarem, który pamiętała jak przez mgłę. Wszędzie widziała kotłujące się ciała i jedynie po części ludzkie postacie, bez chwili zastanowienia atakujące gości. Pamiętała krzyki, warczenie oraz zapach krwi, płynącej z rozerwanych gardeł. Wkrótce krew była wszędzie; Anna ślizgała się na niej, lawirując między pozbawionymi życia, nieruchomymi kształtami, znaczącymi ziemię i trasę, którą przebyli zabójcy. Starała się nie myśleć o tym, że to trupy – martwe ciała, jej rodzina i przyjaciele – że to kolejne ofiary, dokładnie takie same jak William...
William.
Pamiętała, jak ją odepchnął. Słyszała jego glos, kiedy kazał jej odnaleźć Glorię i uciekać. Zrobiła to, zbyt przerażona tym, że coś mogło stać się małej; jej kochanej, maleńkiej córeczce, która...
Ale kiedy obejrzała się przez ramię, Williama już nie było – tylko krew i martwy kształt o posturze i rysach twarzy jej męża. On oraz jego zabójca; zadowolony z siebie, przerażający i wciąż złakniony krwi.
Kiedy wilkołak zaczął wyć, Anna znowu zaczęła uciekać.
A teraz była tutaj, świadoma tego, że właśnie straciła wszystko. Biegła, ale jedynie dlatego, że gdzieś tam była Gloria. Biegła, chociaż nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Głowa pękała jej od napierających na nią ze wszystkich stron jęków i wrzasków, do tego całego chaosu i świadomości rozgrywającej się wokół niej masakry. Od zapachu krwi zaczynało ją mdlić, zaś przed oczami tańczyły jej kolorowe plamy, wciąż jednak nie była w stanie stracić przytomności. Ukojenie nie przychodziło i nie miało przyjść, chociaż Anna była gotowa poświęcić wszystko, byleby w końcu zaznać spokoju; byleby...
Ale była jeszcze Gloria.
Dla Glorii warto było próbować.
Jasny, oślepiający blask rozproszył ciemność. Minęło kilka sekund, zanim Anna uświadomiła sobie, co właśnie się stało. Kiedy w końcu to do niej dotarło, pojęła, że właśnie traciła wszystko, co do tej pory posiadała – i to dosłownie.
Dom płonął jasnym blaskiem, rozpraszając ciemność nocy. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień, ale chociaż uwielbiała światło, nagle poczuła się okropnie.
Dom, w którym zawsze było jasno, płonął. Ktoś mógłby powiedzieć, że to prawdziwa ironia.
– Anno!
Ostrzeżenie dotarło do niej zbyt późno. Głos Marco był niczym smagnięcie bicza, przyciągał ją i dawał nadzieję. Odwróciła się błyskawicznie, szukając go wzrokiem – z tym, że to nie Marco Sorenti za nią stał.
Czarne, złaknione krwi oczy w połowie przemienionego wilkołaka zabłysły dziko, kiedy się na nią zamachnął. Już w następnej sekundzie całym ciałem Anny wstrząsnął ból, chociaż nie od razu uprzytomniła sobie jego źródło. Padła na ziemię, obolała i oszołomiona tym, że nawet w tej sekundzie nie była w stanie zemdleć. Och, dlaczego ten koszmar nie chciał się skończyć?!
Znów usłyszała wycie, ale tym razem nie brzmiało jak ten triumfalny okrzyk, który słyszała, kiedy zginął William. Chociaż kosztowało ją to mnóstwo wysiłku, wsparła się na łokciach i rozejrzała, bez trudu odszukując wzrokiem swojego oprawcę.
I Marco.
Obaj nieśmiertelni zwarli się w ciasnym uścisku. Marco zaatakował z wściekłością i refleksem, bez trudu unikając ciosu przeciwnika. Anna wielokrotnie widziała go w akcji, kiedy walczył, ale nigdy dotąd nie miała okazji zobaczyć mężczyzny ogarniętego taką furią. W jego ciemnych włosach tańczyły świetlne refleksy, brązowe oczy błyszczały dziko, a w każdym ruchu było tyle morderczej pasji, że aż przeszły ją dreszcze. Nie minęła sekunda, jak Marco zmaterializował się za plecami swojego przeciwnika, owijając mu ramię wokół szyi i przyciągając tak, że jego usta znalazły się tuż przy szyi szarpiącego się wilkołaka.
W jednej chwili walka dobiegła końca. Wrzask, który wyrwał się z ust Dziecka Księżyca, kiedy Marco zębami rozerwał mu gardło, był bardziej przejmujący niż jakikolwiek inny dźwięk do tej pory. Natychmiast polała się krew, ale mężczyzna nawet nie zwrócił na to uwagi. Wraz z kolejnym szybkim ruchem, błyskawicznie skręcił przeciwnikowi kark, po czym odrzucił od siebie bezwładne ciało. Nerwowo oblizywał wargi, a jego oczy błyszczały w niepokojący sposób, przynajmniej do momentu, kiedy nie spoczęły na Annie.
– Marco... – jęknęła, kiedy osunął się przy niej na kolana. Przytrzymał ją, żeby nie upadła, ale nawet nie próbował jej podnosić. – Och, Marco... - westchnęła i świeże łzy popłynęły po jej policzkach.
– Cii... Tylko nie zacznij mi tutaj płakać, księżniczko. Wszystko będzie dobrze – obiecał, ale oboje zdawali sobie sprawę z tego, że kłamał.
Anna pokręciła głową, po czym w końcu odważyła się spuścić wzrok na swoje poobijane ciało. Materiał białej sukni, którą miała na sobie, teraz przypominał poszarpane skrawki, na dodatek barwy świeżej krwi. Największa plama znajdowała się na wysokości jej klatki piersiowej, gdzie – tuż pomiędzy piersiami, obok złotego medalionu – tkwił trzonek srebrnego noża.
Drżąc, uniosła głowę i spojrzała wprost w znajome, czekoladowe tęczówki trzymającego ją mężczyzny. Zazwyczaj obojętne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, tym razem zdradzały wszystko – od strachu, bólu i żalu po jeszcze jedno uczucie, które zmieniało wszystko.
Miłość.
Kochał ją, tak jak ona kochała jego. Kochał ją od zawsze, chociaż starała się tego nie dostrzegać, nieświadomie go raniąc.
Kochał ją i teraz, a Anna uświadomiła sobie, że sama nigdy nie wyleczyła się z tego uczucia. Kochała go, tak jako kochała Williama, co jedynie dowodziło tego, że miłość jest nieprzewidywalna, nieograniczona i nader kapryśna.
– Gloria... – wyszeptała. – Gdzieś tutaj jest Gloria...
Marco odgarnął jej posklejane krwią i potem włosy z twarzy.
– Poszukam jej – obiecał cicho. – Zabiorę was stąd – dodał, ale to było kolejne kłamstwo, w które oboje starali się wierzyć.
– Nie – powiedziała z mocą, która zaskoczyła nawet ją. Czuła się strasznie zmęczona, ale wiedziała, że musi jeszcze coś zrobić, zanim ostatecznie zapadnie się w ciemność. – Zabierz Glorię. Zabierz...
– Anno... – westchnął.
Spojrzała mu w oczy, po czym – chociaż z trudem – chwyciła go za ramiona i lekko nim potrząsnęła.
– Obiecaj mi! – zawołała pod wpływem impulsu. – Obiecaj mi, że nie pozwolisz jej skrzywdzić!
Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, co zobaczyła w ciemnych oczach Marco. Widziała go w wielu sytuacjach, również tych intymnych, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że kiedykolwiek zobaczy łzy. Płakał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, a może po prostu nie chciał być świadomym własnej słabości.
Anna chciała unieść dłoń i zetrzeć łzy z jego policzków, jakkolwiek go pocieszyć, ale uświadomiła sobie, że nie jest w stanie. Czułą się taka zmęczona.
Tak bardzo zmęczona...
– Obiecuję – usłyszała.
Zaraz po tym bez cienia strachu zapadła się w ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz