Wiedziała, że ją obserwuje.
Czuła na sobie jego spojrzenie, tak niesamowicie przenikliwe, jakby jakimś
cudem samym tylko spojrzeniem mógł przeniknąć aż do jej duszy, obnażając i sprawiając,
że nagle poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Błękitne tęczówki łagodnie
jarzyły się w mroku, lśniące i niepokojące, przyprawiając o szybsze
bicie serca, choć wszystko w Elizabeth krzyczało, żeby zachować spokój – i w żaden
sposób nie okazywać tego, jak bardzo była przerażona.
Nie spała, kiedy przyszedł,
jakby podświadomie przeczuwając, co miało się wydarzyć. W zasadzie
wiedziała, że przyjdzie już od tamtego pamiętnego wieczora, kiedy zobaczyła go
po raz pierwszy. To jedno wspomnienie – pozornie zwyczajny wieczór, który w rzeczywistości
wydawał się zmieniać wszystko – wracało za każdym razem, kiedy zamykała oczy,
pozbawiając ją oddechu i niezmiennie fascynując, chociaż to strach w obecnej
sytuacji wydawał się w naturalny sposób wysuwać na pierwsze miejsce. Było
jeszcze niedowierzaniem, chociaż to czaiło się gdzieś na granicy jej
świadomości, pulsując i za wszelką cenę usiłując zwrócić jej uwagę;
sprawić, by zaczęła protestować i odrzucać od siebie prawdę, chociaż ta
już zdążyła zakorzenić się w jej umyśle, przejmując nań kontrolę i sprawiając,
że przez ostatnie dni Liz nie była w stanie myśleć o niczym innym.
Tamta noc...
Tamtej nocy zmieniło się
wszystko.
Z wolna uniosła głowę, czując,
że dłużej nie może udawać, że wszystko jest w porządku. Gwałtownie
wstrzymała oddech, żeby powstrzymać ewentualny krzyk, niemal spodziewając się
tego, że ujrzy go dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wiedziała już, że potrafił
poruszać się bezszelestnie, więc z powodzeniem mógł zmaterializować się
tuż przed nią albo zajść ją od tyłu – tak szybko i wprawnie, że pewnie
nawet by się nie zorientowała. Napięte do granic możliwości ciało niemalże
wyczekiwało nagłego ataku, a później paraliżującego bólu, kiedy on...
Ale kolejne sekundy mijały i nie
działo się nic, kiedy zaś nareszcie odważyła się spojrzeć przed siebie,
przekonała się, że intruz stał o wiele dalej niż pierwotnie sobie
założyła. Wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętała – wysoki,
olśniewający i ciemnowłosy. Co więcej, jego spojrzenie w istocie
utkwione zostało właśnie w niej; te piękne, niebieskie oczy, które w ułamku
sekundy skradły jej duszę, sprawiając, że w jednej chwili zapragnęła
odrzucić od siebie podszepty intuicji – wszystko to, co nakazywał zdrowy
rozsądek – w zamian rzucając się w wir czegoś wykraczającego poza
zdolności jej pojmowania. W tamtej chwili strach wydawał się sprawą
drugorzędną, dziwnie przytłumiony i jakby... nierealny, chociaż
jednocześnie to właśnie on wydawał się najważniejszym czynnikiem normującym to,
czego doświadczała i co czuła przez wszystkie te dni. Nie pojmowała
swoistego paradoksu tej sytuacji, ale z drugiej strony... Czy w obliczu
tego, czego właśnie doświadczała, cokolwiek miało prawo być jasne?
Nie ruszył się z miejsca
nawet wtedy, gdy mimo wątpliwości spojrzała mu prosto w oczy. Spokojnie
stał przy schodach, zaciskając szczupłe palce na drewnianej poręczy – nie w kurczowy,
zdradzający jakiekolwiek zdenerwowanie sposób, ale spokojnie, zupełnie jakby
podobne sytuacje były dla niego czymś najnaturalniejszym na świecie. No cóż,
być może w istocie były, chociaż i to wydawało się Elizabeth nie do
pojęcia. Widząc jego spokój, nie była w stanie zrozumieć, jak to możliwe,
że był w stanie zachowywać się w taki sposób. Jak mógł stać
naprzeciwko niej, nieproszenie wdzierając się do jej domu w samym środku
nocy i udawać, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku, chociaż
naturalnie nie było?
Jak, do cholery?!
Właśnie wtedy na jego ustach
zamajaczył łagodny uśmiech – tak beztroski, chłopięcy i szczery, że przez
dłuższą chwilę sama nie była w stanie uwierzyć w to, co widzisz.
Poczuła, że na jej policzki wkrada się rumieniec, szkarłatnymi plamami
rozchodząc po dotychczas bladej skórze. W tamtej chwili całą sobą zaczęła
błogosławić panujący w korytarzu półmrok, chociaż jakaś część jej
podświadomości podpowiedziała jej, że być może jej radość jest nieuzasadniona.
Ze swoim marnym, ludzkim wzrokiem nie była w stanie zobaczyć niczego,
prócz smukłej, doskonałej pod każdym względem sylwetki stojącego naprzeciwko
niej mężczyzny, jednak on... Co, jeśli był w stanie wyczuć to, co działo
się z jej ciałem? Jeśli słyszał przyśpieszone bicie serca, krążącą w jej
żyłach krew i pulsujące ciepło, które biło od jej nagrzanego ciała? Czuła
nieprzyjemną wilgoć na skórze; cieniutka, zdobiona koronkami koszula nocna
kleiła się do jej rozpalonej skóry, jak nic sprawiając, że dziewczyna wyglądała
niczym zjawa albo... ktoś równy jemu,
chociaż ta myśl wydawała na swój sposób ironiczna.
– Och, Elizabeth...
Cała zesztywniała, słysząc
głębokie brzmienie jego głosu. Łagodny szept wydawał się owijać wokół niej,
rozbrzmiewając nie tylko w dziwnie naelektryzowanym, jakby pulsującym
powietrzu, ale przede wszystkim w jej głowie. Poczuła, że zaczyna drżeć,
chociaż sama nie była pewna czy za sprawą wzbudzającego niepokój tonu, czy też
samej jego obecności i świadomości tego, że ma przed sobą kogoś, kogo mogłaby
określić mianem uosobienia samej śmierci.
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści.
Bezwiednie zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę próbując zapanować nad reakcjami
własnego ciała, a przede wszystkim oddechem, chociaż chwytanie powietrza w najmniejszym
stopniu nie przynosiło oczekiwanego ukojenia. W pamięci wciąż majaczył ten
jego kuszący uśmieszek i wspomnienie szeptu – tego, jak wypowiadał jej
imię i to nie tylko dzisiejszego wieczora. Odkąd spotkała go po raz
pierwszy, zaledwie dwa tygodnie przed pamiętną
nocą, mówił na nią właśnie Elizabeth.
Nie Beth, Liz, czy – och, uchowaj Boże! – Lizzy, ale tylko i wyłącznie
Elizabeth, chociaż nigdy nie lubiła pełnej wersji swojego nieznośnie
staromodnego imienia. No cóż, tak przynajmniej było do tej pory, bowiem w jego
ustach brzmiało niczym najpiękniejsza muzyka, on sam zaś wkładał w to
jedno słowo tak wiele emocji, że wydawało jej się to wręcz nieprawdopodobne.
Elizabeth.
Tym razem brzmiało niczym
modlitwa albo błaganie, dokładnie jak kilka dni wcześniej, kiedy zobaczył ją w tamtej
nieszczęsnej uliczce – przerażoną, wtuloną w ścianę i bliską
omdlenia. Z wrażenia aż zachwiała się niebezpiecznie, przypominając sobie,
co takiego zobaczyła, kiedy jak zwykle wracała z pracy do domu. Nocna
zmiana w barze zawsze była niewdzięczna, jednak każda pracująca „U
Sammy'ego" kelnerka wiedziała, że poświęcenie się opłaca, zwłaszcza kiedy
stos rachunków niebezpiecznie się powiększał, a stan konta bankowego
nieubłaganie zbliżał do zera. Cel uświęcał środki, zresztą nocne powroty do domu
już dawno stały się niemalże codziennością Liz. Sama nie przypuszczała, że
cokolwiek złego mogłoby wydarzyć się w znajomy miasteczku, gdzie zresztą
żyła od urodzenia. Zawsze wierzyła, że strach i poczucie zagrożenia mają
swoje źródło tylko i wyłącznie w głębi umysłu; ludzie w naturalny
sposób bali się ciemności, bo wtedy wszystko wydawało się inne, a zmysły
zawodziły, tym samym sprawiając, że cały świat wydawał się inny, chociaż w rzeczywistości
nie zmieniało się nic.
No cóż, teraz już nie miała
najmniejszych wątpliwości co do tego, że po zmroku w istocie zmieniało się
wszystko.
W tamtej uliczce zmieniło się
wszystko.
Do tej pory nie była pewna,
jak to możliwe, że przeżyła tych kilka ostatnich dni – że w ogóle wróciła
do domu po tym, czego była świadkiem. Tamten jeden moment – zaledwie kilka
sekund, które jej wydawały się wiecznością – pamiętała tak dobrze, jakby
poszczególne obrazy zostały wypalone w jej umyśle, na dodatek bardzo
dokładnie, tak, że nie była w stanie pozbyć się chociażby
najsubtelniejszego szczegółu.
Nie była pewna, czy to
przypadek, że akurat tamtej nocy przypadał nów. Nie musiała nawet wysilać
pamięci, żeby jak na zawołanie przypomnieć sobie wszystko, zupełnie jakby
poszczególne wspomnienia majaczyły gdzieś na krawędzi jej świadomości, tylko
czekając na to, by przejąć kontrolę nad jej umęczonym umysłem. Widziała go w tamtej
zaciemnionej uliczce, klęczącego na ziemi i umazanego krwią. Zobaczyła
również dziewczynę – niewiele starszą od niej, chociaż to równie dobrze mogło
mieć związek z ostrym makijażem, który nawet w nikłym świetle
psującej się latarni, już na pierwszy rzut oka zapadał w pamięć. Krótka,
zdecydowanie zbyt obcisła sukienka i tlenione blond włosy również wydawały
się dość sugestywną podpowiedzią, co do tego, czym tak naprawdę zajmowało się
nieszczęsne dziewczę, kiedy jeszcze żyło, ale przeszłość nieznajomej w gruncie
rzeczy nie miała znaczenia.
Wszystko inne przestawało mieć
znaczenie, skoro tamtego wieczora leżała tam martwa – śmiertelnie blada, z pustymi,
zielonymi oczami oraz krwistoczerwonymi ustami, wciąż jeszcze rozwartymi w bezgłośnym
krzyku.
Elizabeth pamiętała, że
właśnie wtedy sama zaczęła krzyczeć, chociaż nigdy wcześniej nie podejrzewała,
że podobny dźwięk mógłby wyrwać się z jej gardła. Pamiętała również, jak
niezwykle poczuła się, kiedy on spojrzał na nią – równie oszołomiony, co
widziała po wyrazie jego rozszerzonych, pociemniałych za sprawą emocji
niebieskich oczu. Z kącika jego ust spłynęła kropla krwi, niemalże czarna
przy braku światła; spomiędzy rozchylonych ust wciąż jeszcze wystawały
nienaturalnie wydłużone, pokryte czerwienią kły, chociaż w pierwszym
odruchu umysł Elizabeth stanowczo odmówił identyfikacji tego drobnego
szczegółu. Zrozumienie przyszło już wtedy, chociaż potrzebowała dobrych kilku
godzin, by w końcu przyjąć do świadomości to, co wydawało się oczywiste i nieakceptowane
zarazem.
Teraz wiedziała, jednak sama
jego obecność i myśl o tym, kogo ma przed sobą, wystarczyła, by
wzbudzić w niej czyste przerażenie.
– Elizabeth... – usłyszała
ponownie, jednak tym razem nie miała pewności, czy znów zaczął szeptać, czy to
echo jego wcześniejszego głosu, bezpośrednio związanego ze wspomnieniem, które
odżyło w jej pamięci.
Wtedy również powiedział tylko
tyle – tylko jej imię, jakby błagając o ty, żeby... O co?
O zrozumienie?
O... wybaczenie?
Dlaczego właśnie ją miały o cokolwiek
prosić? Nie pojmowała tego, tak jak i samego faktu tego, że wciąż żyła i że
on mógłby zwlekać aż tyle czasu z tym, by ostatecznie przyjść. Nigdy nie
pojmowała zachowania Thursena, jednak tym razem to było coś zdecydowanie
więcej, a Liz nie mogła pozbyć się wrażenia, że w jakiś trudny do
pojęcia sposób, wszystko sprowadzało się... właśnie do niej?
„Proszę..." – pomyślała w oszołomieniu,
chociaż sama nie była pewna, czego tak naprawdę pragnęła. Spróbowała cofnąć się
o krok, ale nogi miała jak z waty, zaś z pierwszym
niekontrolowanym ruchem, wyraźnie wyczuła gwałtowne poruszenie tuż przed sobą.
Już ułamek sekundy później omal nie wyszła z siebie, kiedy chłodne dłonie
chwyciły ją za ramiona, a ona sama nagle znalazła się w silnych,
przyprawiających ją o jeszcze silniejsze dreszcze objęciach.
– O co prosisz? – szepnął
jej do ucha.
Zesztywniała, mimowolnie
zmuszając się do otwarcia oczu. Tym razem jego twarz znalazła się
niebezpiecznie blisko jej własnej, porażając regularnością rysów. Thursen
wpatrywał się w nią z uwagą, a jego oblicze nie wyrażało już
rozbawienia, a tym bardziej tego nieznośnego spokoju. W błękitnych
oczach w oszołomieniu doszukała się troski, chociaż zwłaszcza to drugie
uczucie wprawiło ją w jeszcze większą konsternację.
O co prosiła? Powinna być
przerażona tym, że właśnie to konkretne pytanie padło z jego ust, ale z jakiegoś
powodu czuła wyłącznie dezorientację. Czy to możliwe, by bezwiednie
wypowiedziała swoje myśli na głos? Być może, ale nawet jeśli nie... Właściwie
co złego byłoby w tym, gdyby mógł przeniknąć chaos, który rozpętał się w jej
umyśle?
Odetchnęła głęboko,
oszołomiona wyjątkowością zapachu jego ciała. Kiedy spotkała go po raz
pierwszy, widząc jak z uwagą obserwuje ją, spokojnie siedząc przy jednym
ze stolików w barze, już wtedy zwróciła uwagę właśnie na oszałamiającą
wręcz woń, wydającą się przysłaniać wszystko inne – łącznie z odorem dymu
papierosowego i piwa. Nie mówił za wiele, ale bez wątpienia ją obserwował,
zadziwiając niemal przy każdej z możliwych okazji. Teraz, w końcu
mając odwagę znów wypowiadać w myślach jego imię i czując ten zapach
– ostry, korzenny i kuszący...
To nieprawdopodobne, ale
poczuła się bezpieczna.
– Dlaczego? – wyszeptała,
chociaż sama nie była pewna, co tak naprawdę ma na myśli.
Dlaczego był tutaj? Dlaczego
musiał zaatakować tamtą dziewczynę? No cóż, to akurat wydawało się oczywiste,
ale mimo wszystko... Dlaczego nadal jej nie zabił, chociaż teraz stanowiła dla
niego zagrożenie? Dlaczego... znów patrzył na nią właśnie w ten sposób?
Chyba wszystkie na raz, chociaż nie mogła pozbyć się wrażenia, iż w rzeczywistości
chodziło o coś więcej.
Thursen lekko zmrużył oczy.
Myślała, że wyjdzie z siebie, kiedy w zamyśleniu wyciągnął rękę i pogładził
ją po policzku. Skórę miał niepokojąco chłodną, ale nie odsunęła się, nawet
kiedy delikatnie odgarnął jej jasny kosmyk włosów z twarzy, niby to
przypadkowo nawijając go sobie na palec.
– A dlaczego nie? –
zapytał jak gdyby nigdy nic. Wciąż patrzył się na nią z uwagą, a jego
spojrzenie stawało się coraz bardziej przenikliwe i hipnotyzujące. –
Niektóre pytanie lepiej pozostawić bez odpowiedzi, Elizabeth.
Zamknęła oczy. Serce zabiło
jej szybciej, kiedy nagle poczuła jego lodowaty oddech na policzku, ale prawie
nie zwróciła na to uwagi. Dlaczego
nie...?, powtórzyła w myślach i bardzo powoli odchyliła głowę do
tyłu, chociaż to wydawało się czystym szaleństwem. Zamarła w bezruchu,
niemalże oczekując bólu – delikatnego ukłucia dwóch wydłużonych kłów – ale...
Z tym, że ugryzienie nie
nastąpiło.
W zamian poczuła czułe
muśnięcie chłodnych warg na szyi.
Poczuła, że mocniej chwycił ją
za ramiona i delikatnie popchnął w stronę ściany. Wciąż roztrzęsiona,
posłusznie oparła się o chłodną powierzchnię, dysząc ciężko i ledwo
łapiąc oddech.
Kiedy otworzyła oczy, Thursena
już nie było. Pozostał tylko cichy, kuszący szept, który nieśmiało rozbrzmiewał
gdzieś w głębi jej umysłu.
„Żegnaj, maleńka".
*Interlunium – z łacińskiego „nów”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz