10/23/2015

„Interlunium”*

Wiedziała, że ją obserwuje. Czuła na sobie jego spojrzenie, tak niesamowicie przenikliwe, jakby jakimś cudem samym tylko spojrzeniem mógł przeniknąć aż do jej duszy, obnażając i sprawiając, że nagle poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Błękitne tęczówki łagodnie jarzyły się w mroku, lśniące i niepokojące, przyprawiając o szybsze bicie serca, choć wszystko w Elizabeth krzyczało, żeby zachować spokój – i w żaden sposób nie okazywać tego, jak bardzo była przerażona.
Nie spała, kiedy przyszedł, jakby podświadomie przeczuwając, co miało się wydarzyć. W zasadzie wiedziała, że przyjdzie już od tamtego pamiętnego wieczora, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. To jedno wspomnienie – pozornie zwyczajny wieczór, który w rzeczywistości wydawał się zmieniać wszystko – wracało za każdym razem, kiedy zamykała oczy, pozbawiając ją oddechu i niezmiennie fascynując, chociaż to strach w obecnej sytuacji wydawał się w naturalny sposób wysuwać na pierwsze miejsce. Było jeszcze niedowierzaniem, chociaż to czaiło się gdzieś na granicy jej świadomości, pulsując i za wszelką cenę usiłując zwrócić jej uwagę; sprawić, by zaczęła protestować i odrzucać od siebie prawdę, chociaż ta już zdążyła zakorzenić się w jej umyśle, przejmując nań kontrolę i sprawiając, że przez ostatnie dni Liz nie była w stanie myśleć o niczym innym. Tamta noc...
Tamtej nocy zmieniło się wszystko.
Z wolna uniosła głowę, czując, że dłużej nie może udawać, że wszystko jest w porządku. Gwałtownie wstrzymała oddech, żeby powstrzymać ewentualny krzyk, niemal spodziewając się tego, że ujrzy go dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wiedziała już, że potrafił poruszać się bezszelestnie, więc z powodzeniem mógł zmaterializować się tuż przed nią albo zajść ją od tyłu – tak szybko i wprawnie, że pewnie nawet by się nie zorientowała. Napięte do granic możliwości ciało niemalże wyczekiwało nagłego ataku, a później paraliżującego bólu, kiedy on...
Ale kolejne sekundy mijały i nie działo się nic, kiedy zaś nareszcie odważyła się spojrzeć przed siebie, przekonała się, że intruz stał o wiele dalej niż pierwotnie sobie założyła. Wyglądał dokładnie tak samo, jak go zapamiętała – wysoki, olśniewający i ciemnowłosy. Co więcej, jego spojrzenie w istocie utkwione zostało właśnie w niej; te piękne, niebieskie oczy, które w ułamku sekundy skradły jej duszę, sprawiając, że w jednej chwili zapragnęła odrzucić od siebie podszepty intuicji – wszystko to, co nakazywał zdrowy rozsądek – w zamian rzucając się w wir czegoś wykraczającego poza zdolności jej pojmowania. W tamtej chwili strach wydawał się sprawą drugorzędną, dziwnie przytłumiony i jakby... nierealny, chociaż jednocześnie to właśnie on wydawał się najważniejszym czynnikiem normującym to, czego doświadczała i co czuła przez wszystkie te dni. Nie pojmowała swoistego paradoksu tej sytuacji, ale z drugiej strony... Czy w obliczu tego, czego właśnie doświadczała, cokolwiek miało prawo być jasne?
Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy mimo wątpliwości spojrzała mu prosto w oczy. Spokojnie stał przy schodach, zaciskając szczupłe palce na drewnianej poręczy – nie w kurczowy, zdradzający jakiekolwiek zdenerwowanie sposób, ale spokojnie, zupełnie jakby podobne sytuacje były dla niego czymś najnaturalniejszym na świecie. No cóż, być może w istocie były, chociaż i to wydawało się Elizabeth nie do pojęcia. Widząc jego spokój, nie była w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że był w stanie zachowywać się w taki sposób. Jak mógł stać naprzeciwko niej, nieproszenie wdzierając się do jej domu w samym środku nocy i udawać, że wszystko jest w najzupełniejszym porządku, chociaż naturalnie nie było?
Jak, do cholery?!
Właśnie wtedy na jego ustach zamajaczył łagodny uśmiech – tak beztroski, chłopięcy i szczery, że przez dłuższą chwilę sama nie była w stanie uwierzyć w to, co widzisz. Poczuła, że na jej policzki wkrada się rumieniec, szkarłatnymi plamami rozchodząc po dotychczas bladej skórze. W tamtej chwili całą sobą zaczęła błogosławić panujący w korytarzu półmrok, chociaż jakaś część jej podświadomości podpowiedziała jej, że być może jej radość jest nieuzasadniona. Ze swoim marnym, ludzkim wzrokiem nie była w stanie zobaczyć niczego, prócz smukłej, doskonałej pod każdym względem sylwetki stojącego naprzeciwko niej mężczyzny, jednak on... Co, jeśli był w stanie wyczuć to, co działo się z jej ciałem? Jeśli słyszał przyśpieszone bicie serca, krążącą w jej żyłach krew i pulsujące ciepło, które biło od jej nagrzanego ciała? Czuła nieprzyjemną wilgoć na skórze; cieniutka, zdobiona koronkami koszula nocna kleiła się do jej rozpalonej skóry, jak nic sprawiając, że dziewczyna wyglądała niczym zjawa albo... ktoś równy jemu, chociaż ta myśl wydawała na swój sposób ironiczna.
– Och, Elizabeth...
Cała zesztywniała, słysząc głębokie brzmienie jego głosu. Łagodny szept wydawał się owijać wokół niej, rozbrzmiewając nie tylko w dziwnie naelektryzowanym, jakby pulsującym powietrzu, ale przede wszystkim w jej głowie. Poczuła, że zaczyna drżeć, chociaż sama nie była pewna czy za sprawą wzbudzającego niepokój tonu, czy też samej jego obecności i świadomości tego, że ma przed sobą kogoś, kogo mogłaby określić mianem uosobienia samej śmierci.
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści. Bezwiednie zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę próbując zapanować nad reakcjami własnego ciała, a przede wszystkim oddechem, chociaż chwytanie powietrza w najmniejszym stopniu nie przynosiło oczekiwanego ukojenia. W pamięci wciąż majaczył ten jego kuszący uśmieszek i wspomnienie szeptu – tego, jak wypowiadał jej imię i to nie tylko dzisiejszego wieczora. Odkąd spotkała go po raz pierwszy, zaledwie dwa tygodnie przed pamiętną nocą, mówił na nią właśnie Elizabeth. Nie Beth, Liz, czy – och, uchowaj Boże! – Lizzy, ale tylko i wyłącznie Elizabeth, chociaż nigdy nie lubiła pełnej wersji swojego nieznośnie staromodnego imienia. No cóż, tak przynajmniej było do tej pory, bowiem w jego ustach brzmiało niczym najpiękniejsza muzyka, on sam zaś wkładał w to jedno słowo tak wiele emocji, że wydawało jej się to wręcz nieprawdopodobne.
Elizabeth.
Tym razem brzmiało niczym modlitwa albo błaganie, dokładnie jak kilka dni wcześniej, kiedy zobaczył ją w tamtej nieszczęsnej uliczce – przerażoną, wtuloną w ścianę i bliską omdlenia. Z wrażenia aż zachwiała się niebezpiecznie, przypominając sobie, co takiego zobaczyła, kiedy jak zwykle wracała z pracy do domu. Nocna zmiana w barze zawsze była niewdzięczna, jednak każda pracująca „U Sammy'ego" kelnerka wiedziała, że poświęcenie się opłaca, zwłaszcza kiedy stos rachunków niebezpiecznie się powiększał, a stan konta bankowego nieubłaganie zbliżał do zera. Cel uświęcał środki, zresztą nocne powroty do domu już dawno stały się niemalże codziennością Liz. Sama nie przypuszczała, że cokolwiek złego mogłoby wydarzyć się w znajomy miasteczku, gdzie zresztą żyła od urodzenia. Zawsze wierzyła, że strach i poczucie zagrożenia mają swoje źródło tylko i wyłącznie w głębi umysłu; ludzie w naturalny sposób bali się ciemności, bo wtedy wszystko wydawało się inne, a zmysły zawodziły, tym samym sprawiając, że cały świat wydawał się inny, chociaż w rzeczywistości nie zmieniało się nic.
No cóż, teraz już nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że po zmroku w istocie zmieniało się wszystko.
W tamtej uliczce zmieniło się wszystko.
Do tej pory nie była pewna, jak to możliwe, że przeżyła tych kilka ostatnich dni – że w ogóle wróciła do domu po tym, czego była świadkiem. Tamten jeden moment – zaledwie kilka sekund, które jej wydawały się wiecznością – pamiętała tak dobrze, jakby poszczególne obrazy zostały wypalone w jej umyśle, na dodatek bardzo dokładnie, tak, że nie była w stanie pozbyć się chociażby najsubtelniejszego szczegółu.
Nie była pewna, czy to przypadek, że akurat tamtej nocy przypadał nów. Nie musiała nawet wysilać pamięci, żeby jak na zawołanie przypomnieć sobie wszystko, zupełnie jakby poszczególne wspomnienia majaczyły gdzieś na krawędzi jej świadomości, tylko czekając na to, by przejąć kontrolę nad jej umęczonym umysłem. Widziała go w tamtej zaciemnionej uliczce, klęczącego na ziemi i umazanego krwią. Zobaczyła również dziewczynę – niewiele starszą od niej, chociaż to równie dobrze mogło mieć związek z ostrym makijażem, który nawet w nikłym świetle psującej się latarni, już na pierwszy rzut oka zapadał w pamięć. Krótka, zdecydowanie zbyt obcisła sukienka i tlenione blond włosy również wydawały się dość sugestywną podpowiedzią, co do tego, czym tak naprawdę zajmowało się nieszczęsne dziewczę, kiedy jeszcze żyło, ale przeszłość nieznajomej w gruncie rzeczy nie miała znaczenia.
Wszystko inne przestawało mieć znaczenie, skoro tamtego wieczora leżała tam martwa – śmiertelnie blada, z pustymi, zielonymi oczami oraz krwistoczerwonymi ustami, wciąż jeszcze rozwartymi w bezgłośnym krzyku.
Elizabeth pamiętała, że właśnie wtedy sama zaczęła krzyczeć, chociaż nigdy wcześniej nie podejrzewała, że podobny dźwięk mógłby wyrwać się z jej gardła. Pamiętała również, jak niezwykle poczuła się, kiedy on spojrzał na nią – równie oszołomiony, co widziała po wyrazie jego rozszerzonych, pociemniałych za sprawą emocji niebieskich oczu. Z kącika jego ust spłynęła kropla krwi, niemalże czarna przy braku światła; spomiędzy rozchylonych ust wciąż jeszcze wystawały nienaturalnie wydłużone, pokryte czerwienią kły, chociaż w pierwszym odruchu umysł Elizabeth stanowczo odmówił identyfikacji tego drobnego szczegółu. Zrozumienie przyszło już wtedy, chociaż potrzebowała dobrych kilku godzin, by w końcu przyjąć do świadomości to, co wydawało się oczywiste i nieakceptowane zarazem.
Teraz wiedziała, jednak sama jego obecność i myśl o tym, kogo ma przed sobą, wystarczyła, by wzbudzić w niej czyste przerażenie.
– Elizabeth... – usłyszała ponownie, jednak tym razem nie miała pewności, czy znów zaczął szeptać, czy to echo jego wcześniejszego głosu, bezpośrednio związanego ze wspomnieniem, które odżyło w jej pamięci.
Wtedy również powiedział tylko tyle – tylko jej imię, jakby błagając o ty, żeby... O co?
O zrozumienie?
O... wybaczenie?
Dlaczego właśnie ją miały o cokolwiek prosić? Nie pojmowała tego, tak jak i samego faktu tego, że wciąż żyła i że on mógłby zwlekać aż tyle czasu z tym, by ostatecznie przyjść. Nigdy nie pojmowała zachowania Thursena, jednak tym razem to było coś zdecydowanie więcej, a Liz nie mogła pozbyć się wrażenia, że w jakiś trudny do pojęcia sposób, wszystko sprowadzało się... właśnie do niej?
„Proszę..." – pomyślała w oszołomieniu, chociaż sama nie była pewna, czego tak naprawdę pragnęła. Spróbowała cofnąć się o krok, ale nogi miała jak z waty, zaś z pierwszym niekontrolowanym ruchem, wyraźnie wyczuła gwałtowne poruszenie tuż przed sobą. Już ułamek sekundy później omal nie wyszła z siebie, kiedy chłodne dłonie chwyciły ją za ramiona, a ona sama nagle znalazła się w silnych, przyprawiających ją o jeszcze silniejsze dreszcze objęciach.
– O co prosisz? – szepnął jej do ucha.
Zesztywniała, mimowolnie zmuszając się do otwarcia oczu. Tym razem jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko jej własnej, porażając regularnością rysów. Thursen wpatrywał się w nią z uwagą, a jego oblicze nie wyrażało już rozbawienia, a tym bardziej tego nieznośnego spokoju. W błękitnych oczach w oszołomieniu doszukała się troski, chociaż zwłaszcza to drugie uczucie wprawiło ją w jeszcze większą konsternację.
O co prosiła? Powinna być przerażona tym, że właśnie to konkretne pytanie padło z jego ust, ale z jakiegoś powodu czuła wyłącznie dezorientację. Czy to możliwe, by bezwiednie wypowiedziała swoje myśli na głos? Być może, ale nawet jeśli nie... Właściwie co złego byłoby w tym, gdyby mógł przeniknąć chaos, który rozpętał się w jej umyśle?
Odetchnęła głęboko, oszołomiona wyjątkowością zapachu jego ciała. Kiedy spotkała go po raz pierwszy, widząc jak z uwagą obserwuje ją, spokojnie siedząc przy jednym ze stolików w barze, już wtedy zwróciła uwagę właśnie na oszałamiającą wręcz woń, wydającą się przysłaniać wszystko inne – łącznie z odorem dymu papierosowego i piwa. Nie mówił za wiele, ale bez wątpienia ją obserwował, zadziwiając niemal przy każdej z możliwych okazji. Teraz, w końcu mając odwagę znów wypowiadać w myślach jego imię i czując ten zapach – ostry, korzenny i kuszący...
To nieprawdopodobne, ale poczuła się bezpieczna.
– Dlaczego? – wyszeptała, chociaż sama nie była pewna, co tak naprawdę ma na myśli.
Dlaczego był tutaj? Dlaczego musiał zaatakować tamtą dziewczynę? No cóż, to akurat wydawało się oczywiste, ale mimo wszystko... Dlaczego nadal jej nie zabił, chociaż teraz stanowiła dla niego zagrożenie? Dlaczego... znów patrzył na nią właśnie w ten sposób? Chyba wszystkie na raz, chociaż nie mogła pozbyć się wrażenia, iż w rzeczywistości chodziło o coś więcej.
Thursen lekko zmrużył oczy. Myślała, że wyjdzie z siebie, kiedy w zamyśleniu wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. Skórę miał niepokojąco chłodną, ale nie odsunęła się, nawet kiedy delikatnie odgarnął jej jasny kosmyk włosów z twarzy, niby to przypadkowo nawijając go sobie na palec.
– A dlaczego nie? – zapytał jak gdyby nigdy nic. Wciąż patrzył się na nią z uwagą, a jego spojrzenie stawało się coraz bardziej przenikliwe i hipnotyzujące. – Niektóre pytanie lepiej pozostawić bez odpowiedzi, Elizabeth.
Zamknęła oczy. Serce zabiło jej szybciej, kiedy nagle poczuła jego lodowaty oddech na policzku, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Dlaczego nie...?, powtórzyła w myślach i bardzo powoli odchyliła głowę do tyłu, chociaż to wydawało się czystym szaleństwem. Zamarła w bezruchu, niemalże oczekując bólu – delikatnego ukłucia dwóch wydłużonych kłów – ale...
Z tym, że ugryzienie nie nastąpiło.
W zamian poczuła czułe muśnięcie chłodnych warg na szyi.
Poczuła, że mocniej chwycił ją za ramiona i delikatnie popchnął w stronę ściany. Wciąż roztrzęsiona, posłusznie oparła się o chłodną powierzchnię, dysząc ciężko i ledwo łapiąc oddech.
Kiedy otworzyła oczy, Thursena już nie było. Pozostał tylko cichy, kuszący szept, który nieśmiało rozbrzmiewał gdzieś w głębi jej umysłu.
„Żegnaj, maleńka".
*Interlunium – z łacińskiego „nów”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz