Bał się. Nie chciał tego
przyznać, ale w napięciu oczekiwał aż świat przestanie wirować, a ciemność
w końcu się rozstąpi.
Nie był
pewien czy chciał ujrzeć to, co czekało na niego po otwarciu oczu.
Weź się w garść…
Dean z wolna
wciągnął powietrze do płuc. Uderzyła go cała mieszanka zapachów – dziwna i znajoma
zarazem, choć nie od razu udało mu się rozróżnić poszczególne bodźce. Powietrze
okazało się czyste, przesycone wonią kwiatów i czymś, co momentalnie
skojarzyło mu się z lasem. Słyszał łagodny szelest, który z miejsca
utożsamił z ocierającymi się o siebie liśćmi. Wydało mu się to
dziwne, zwłaszcza że powietrze sprawiało wrażenie nieruchomego. Jakby tego było mało,
wciąż wyczuwał coś, czego nie potrafił nazwać, a co niezmiennie napawało
go niepokojem. Było niczym impuls – obecne, wyczuwalne, ale wciąż nienazwane.
Pełen złych
przeczuć otworzył oczy.
Ciemność
zdążyła przeminąć. Świat nabrał kształtów, bardziej wyrazisty niż sen, choć
Dean wciąż próbował traktować to miejsce w ten sposób. „Jej świat” – powtarzał
sobie raz za razem, a jednak ilekroć przekraczał drzwi starego, stojącego
na obrzeżach domu, ta rzeczywistość pochłaniała go bez reszt. Ten świat był
zbyt prawdziwy i, cholera, Dean mógł się założyć, że jego natura pozostawała
gorsza niż najmroczniejszy koszmar. Ze złego snu przynajmniej dało się obudzić.
Właśnie
dlatego po otwarciu oczu spodziewał się wszystkiego. Z obawą spojrzał
przed siebie, przez kilka chwil bezmyślnie wpatrując w przestrzeń. Jednak
czuł się jakby śnił. Dopiero gdy zamrugał i wzdrygnął się, obraz nabrał
ostrości, a mężczyzna z zaskoczeniem odkrył, że tkwi w samym
środku opustoszałego lasu.
Spokój
zaskoczył go bardziej niż cokolwiek innego. Choć właśnie tego mógł spodziewać się
po przesycających powietrze zapachach, widok napierających zewsząd drzew wydał
mu się nienaturalny. Dookoła panował półmrok; jedynie nikłe promienie słońca
przebijały się przez baldachim liści nad głową Deana. Dopiero uniósłszy głowę
zauważył, że korony drzew sięgały zaskakująco wysoko, zaś ich gałęzie plątały
się ze sobą, tworząc szczelną, ograniczającą świat kopułę. Coś w tym odkryciu
sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.
Cisza
dzwoniła mu w uszach. Nie odważył się poruszyć, ograniczając do niespokojnego
wodzenia wzrokiem na prawo i lewo. Zbyt spokojnie… Serce tłukło mu się w piersi,
jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz. Czekał na… cokolwiek – ruch, cienistą
sylwetkę albo moment, w którym znów usłyszy jej niepokojący śmiech.
Wiedział, że gdzieś tutaj była, że go obserwowała, a jednak…
Z bijącym sercem przestąpił naprzód. Wyściełające ściółkę liście zaszeleściły pod
stopami, zdradzając każdy kolejny ruch. Dean skrzywił się i spróbował ostrożniej
stawiać kroki, starając się ignorować natrętną myśl o tym, że to bez
sensu. Skoro go tutaj ściągnęła, dobrze wiedziała gdzie był.
Gdyby tylko
rozumiał zasady gry, którą prowadziła, wszystko stałoby się prostsze…
Myśli
wirowały, mieszając się ze sobą i podsuwając coraz to bardziej niepokojące
scenariusze. Czego powinien spodziewać się tym razem? Pogrążony w półmroku,
niekończący się las sam w sobie nie wydawał się aż tak zły – nie w porównaniu
ze wszystkim innym, czego doświadczył w ostatnim czasie – ale mimo
wszystko…
Była gdzieś
tam. Obserwowała go.
Co tym
razem?
Nic nie
wskazywało na to, by miał otrzymać odpowiedź. Zdecydowanie nie w formie,
której oczekiwał, o czym przekonał się zaledwie kilka sekund później.
Muzyka
pojawiła się nagle i na moment wytrąciła go z równowagi. Natychmiast
przystanął, przyciskając dłoń do pnia drzewa, zupełnie jakby w ten sposób
mógł zapewnić sobie choć nikłe poczucie bezpieczeństwa. Jeśli choć w ten
sposób mógł utwierdzić się w przekonaniu, że ten świat był stabilny…
Ale to
wciąż nie tłumaczyło napływającej z głębi gęstwiny melodii. Łagodny dźwięk
smyczków przenikał go, piękny i przejmujący pod każdym względem. Nigdy nie
był fanem muzyki klasycznej, ale mógł przysiąc, że gdyby przesłuchał
wszystkie dzieła wielkich mistrzów, nie znalazłby czegoś takiego. To było coś
więcej niż po prostu dźwięki – więcej niż zwykła muzyka. Kolejne nuty
wibrowały, przesycały powietrze; wydawały się materializować dookoła, jakby w każdej
chwili mogły stać się równie rzeczywiste, co i rosnące dookoła drzewa.
Niepokój
przybrał na sile. I choć w pierwszym odruchu Dean zapragnął natychmiast
się wycofać, nogi same powiodły go w głąb lasu.
Od początku
nie chciał przyznać się do tego, że mógłby się bać…
Ale jeszcze
trudniej było mu pogodzić się z myślą, że pragnął znów ją zobaczyć.
Mephisto czekała
na niego na gałęzi jednego z drzew. Siedziała tam samotnie, z aureolą
kruczoczarnych włosów wokół głowy. Znów nosiła się na czarno, choć nie potrafił
stwierdzić czy miała na sobie tę samą koronkową sukienkę, co i ostatnim
razem. Nie, skoro – prócz spokoju na jej twarzy – w oczy rzucała się przede
wszystkim pokaźnych rozmiarów wiolonczela, wystarczająco duża, by przysłonić
ją całą. Mimo tego Mephisto trzymała ją z lekkością i wprawą, bynajmniej
nie przejmując się tym, że nie miała na czym oprzeć instrumentu. W dłoni
pewnie dzierżyła smyczek, raz po raz przesuwając nim po strunach.
W jej
ruchach było coś hipnotyzującego – rodzaj niemożliwej do objęcia umysłem,
przyprawiającej o zawroty głowy harmonii. Jak i w muzyce. Jak w całym
jej świecie.
Właśnie taka
była Mephisto.
Nawet jeśli
go zauważyła, nie dała niczego po sobie poznać. Nie przerwała gry, w pełnym
skupieniu wygrywając kolejne nuty, ale – co dotarło do Deana z opóźnieniem
– muzyka już nie prowadziła do drzewa. W zamian rozbrzmiewała zewsząd,
choć – czego również był dziwnie pewny – Mephisto pozostawała w jej
centrum.
Diabelska
melodia, pomyślał mimochodem.
W tej samej
chwili postać na drzewie uniosła powieki i spojrzała na niego znajomymi,
przypominającymi niebo tęczówkami. Na jej ustach pojawił się ujmujący, zwodniczy
uśmiech.
– Mawiają,
że wielcy artyści zaprzedali duszę diabłu – oznajmiła jak gdyby nigdy nic, ani
na moment nie przerywając gry. Znał ten ton. Znał go aż za dobrze, ale… – A ja
sądzę, że najczystsze dźwięki płyną prosto z serca… Ach, dobry wieczór,
najmilszy – dodała, kiwając mu głową. – Słyszałeś kiedyś historię o powstaniu
muzyki?
Nie odpowiedział.
I tak na to nie czekała, myślami wydając się być gdzieś daleko. Mephisto
nigdy nie potrzebowała odpowiedzi. Mógł się założyć, że nawet gdyby
zaprotestował, wiedziałaby swoje.
Obserwował w napięciu
jej przesuwające się dłonie. Serce stanęło mu na moment w chwili, w której
te nagle się zatrzymały, a melodia ucichła. Mimo wszystko wciąż miał w pamięci
rozbrzmiewające dźwięki.
Nie
zarejestrował chwili, w której Mephisto się poruszyła. W jednej
chwili obserwowała go w ciszy, by w następnej ześlizgnąć się z gałęzi
i – wciąż z lekkością trzymając wiolonczelę – wylądować na ziemi. Na ułamek
sekundy spojrzała mu w oczy, by w następnie ukłonić się niczym
artystka, która właśnie ukończyła długo przygotowywany występ.
Nikt nie
klaskał.
Jej oczy
znów spoczęły na nim. Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się blado, wręcz
zachęcająco. Tyle wystarczyło, by Dean poczuł się jeszcze bardziej nieswojo,
nie po raz pierwszy porażony zwodniczym urokiem stojącej przed nim istoty.
Chciał dostrzegać w niej wyłącznie zagrożenie, a jednak gdy
przychodziło co do czego, jakaś jego cząstka zaczynała wątpić.
– Więc… Ehm,
potrafisz grać – wykrztusił w końcu.
Uniosła
brwi.
– Potrafię –
zgodziła się skromnie. – Podobało ci się? Lubię tę melodię – dodała i tym
razem wyczuł w jej tonie coś, co dało mu do zrozumienia, że wyjątkowo
oczekiwała odpowiedzi.
To było coś
nowego. Błysk zaciekawienia, który dostrzegł w jej oczach, dał mu do
myślenia.
– Jasne. To
było coś niesamowitego, ale… – Zawahał się na moment. Diabelska melodia,
pomyślał po raz wtóry, nie mogąc opędzić się od tego stwierdzenia. – Sama ją
skomponowałaś?
– Nie.
Zaskoczyła
go. Nie sądził, że Mephisto zadziwi go akurat w tej kwestii, a jednak
poczuł się co najmniej dziwnie, słysząc, że melodia nie wyszła spod jej rąk. W konsternacji odkrył, że wypełniła go ulga, ale wrażenie to
prawie natychmiast ustąpiło miejsca ponownemu napięciu. Czy w ogóle miało
to jakieś znaczenie? Cokolwiek zmieniało, skoro…?
Wciąż mu
się przypatrywała. Dłonią z czułością przesunęła po wiolonczeli, w drugiej
ręce nadal ściskając smyczek.
– Mawiają –
rzekła, starannie dobierając słowa – że wielcy artyści zaprzedali duszę diabłu.
Ale to nie do końca tak.
– Mephisto…
Uciszyła go
spojrzeniem. Tylko tyle wystarczyło, by poddał się i pozwolił jej mówić dalej,
zwłaszcza że nagle znalazła się zdecydowanie zbyt blisko. Czuł zapach jej ciała
– charakterystyczny i dziwny, tak jak i niezidentyfikowana nuta,
którą wychwycił w powietrzu już w chwili, w której znalazł się w tym
lesie.
– Melodia,
którą dla ciebie zagrałam, to Pieśń Eleonory. Agonalny krzyk – oznajmiła
z entuzjazmem Mephisto. Dean poczuł, że robi mu się zimno. – Jak to
mawiają artyści… Moja muza? Eleonora była muzą. Piękną, inspirującą muzą dla
swojego artysty… – Błękitne oczy Mephisto odnalazły drogę do ciemnych tęczówek
Deana. – Wyobrażasz sobie zabić dla piękna?
Cisza.
Wpatrzona w niego kobieta przesunęła się jeszcze bliżej. Serce znów omal
nie wyskoczyło Deanowi z piersi, gdy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia
przesunęła smyczkiem po jego twarzy.
Wciąż się
uśmiechała. W ten niewinny sposób, niczym psotne dziecko, które dobrze
wiedziało, że czymś zawiniło.
– To taki
wdzięczny instrument – podjęła ze spokojem. Spuściła wzrok, by móc obrzucić
spojrzeniem wiolonczelę. – Kształtny jak kobiece ciało… I z duszą. – Postukała
palcami w drewnianą obudowę. – Sądzisz, że włosy nadawałyby się na struny?
Skrzywił
się. W pośpiechu cofnął się o krok i jęknął, kiedy pod plecami
nieoczekiwanie poczuł solidną korę drzewa. Mephisto bez pośpiechu przesunęła
się bliżej, napierając na niego całym ciałem. Wiolonczela znalazła się pomiędzy
nimi niczym tarcza, choć Dean szczerze wątpił, by mogła go ochronić.
Nie chciał
tego słuchać. Mephisto doskonale o tym wiedziała, ale już zdążył przekonać się,
że jej to nie obchodziło.
Kiedy zaczynała jakąkolwiek opowieść, zawsze ją kończyła.
– Żeby
zaprzedać duszę, czasami wcale nie trzeba ingerencji diabła. Ludzie sami to
sobie robią. – Zawahała się na moment. – Tak się zastanawiam… Czy ja mogłabym
być czyjąkolwiek muzą, Dean? Cudzą obsesją, tak jak Eleonora? – zapytała niczym
dziecko, które prosiło o zabawkę. – To byłoby miłe. – Smukłe palce mocniej
zacisnęły się na smyczku. Dopiero wtedy Dean pierwszy raz dostrzegł na jej
dłoniach krew. – Pieśń Mephisto…
Chciał coś
powiedzieć, ale nie dała mu po temu okazji. Myślami wydawała się być gdzieś
daleko, odległa i skupiona na czymś, czego co najwyżej mógł się domyślać.
A potem z zabójczą
wręcz prawą wbiła smyczek prosto w jego pierś, w sam środek klatki
piersiowej. Zachłysną się powietrzem, mimo wszystko zszokowany, choć od samego
początku mógł się tego spodziewać.
Powinien przywyknąć
do umierania – raz po raz, za każdym razem z jej ręki, za każdym razem w sposób
okraszony jej słodkim, niewinnym uśmiechem. Już pamiętał, co oznaczał zapach,
który towarzyszył mu przez cały ten czas, a którego dotychczas nie
potrafił nazwać.
Mephisto
jak zawsze cuchnęła śmiercią.
Ach, więc
to tak… Tym razem miało skończyć się w ten sposób.
Wbrew
wszystkiemu ta śmierć była łatwa. Nawet to, że płuca i gardło
błyskawicznie wypełniły się krwią, nie było takie złe.
– Słodkich
snów, najdroższy.
Jej głos
doszedł do niego jakby z oddali, ale słyszał go doskonale. Znów zapadał
się w ciemność, powoli zasypiając, choć dobrze wiedział, że to nie koniec.
Myśl o tym, że Mephisto mimo wszystko była gdzieś obok, okazała się
zaskakująco kojąca.
Wtedy znów ją
usłyszał, tym razem nucąca coś cicho. Chwilę później jej głos ustąpił miejsca
znajomym już dźwiękom wiolonczeli.
Pieśń
Eleonory ukołysała go do snu.
One shot powstał z myślą o konkursie organizowanym przed Magiczny Zbiór. Zadanie polegało na napisanie dowolnego tekstu, powiązanego z trzema losowo przydzielonymi słowami. W tym przypadku trafiły mi się: las, wiolonczela i krew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz