8/01/2017

„Meera”

 Draconian – „The Last Hour of Ancient Sunlight”

– Powiedz mi, proszę – wycedziła przez zaciśnięte zęby – co my tutaj robimy?
Niechętnie spojrzała przez szybę na pokryte szarymi chmurami niebo. Obserwowała przemykający za oknem krajobraz, raz po raz zastanawiając, jakim cudem pozwoliła Mateuszowi wywieźć się na drugi kraniec Polski. W tym roku jesień najwyraźniej zamierzała zawitać do kraju wyjątkowo wcześnie, co zdecydowanie nie przypadło Milenie do gustu. Było zimno, szaro i padało – coraz mocniej i mocniej, aż zaczęła mieć dość bębniącego w karoserię samochodu deszczu. Nie tak wyobrażała sobie końcówkę najdłuższych wakacji w życiu, w efekcie całą sobą żałując, że pozwoliła wywieźć się z Białegostoku. Przecież mogła w tym czasie robić dosłownie cokolwiek i to nawet nie opuszczając rodzinnego miasta. Nawet wspólne wyjście na zakupy z Majką i Ewą wydawało się lepszą perspektywą, niż zwiedzanie obcego miasta w deszczu.
– Będziesz tak marudziła przez całą drogę? – zniecierpliwił się Mateusz. Leniwie uniosła głowę, po czym wyprostowała się na siedzeniu pasażera, żeby móc na niego spojrzeć. – Psujesz zabawę, Lena.
– Jaką zabawę? Wywiozłeś mnie na jakiś wygwizdów, żeby uczcić produkcję gorzały. Czyż nie tak?
Chłopak jedynie potrząsnął głową. Nie patrzył na nią, w pełni skoncentrowany na drodze. Nie dziwiła mu się, bo choć mieli włączone wycieraczki, widoczność wciąż pozostawała ograniczona.
– Wina – usłyszała i przez krótką chwilę miała ochotę wywrócić oczami.
– Ale różnica! – zadrwiła.
Tym razem zerknął ku niej, wyraźnie rozdrażniony. Milena zacisnęła usta, mimowolnie zastanawiając nad tym, czy podły nastrój faktycznie był w obecnej sytuacji czymś aż tak szokującym. Mieli się dobrze bawić, ale z trudem mogła to sobie wyobrazić, skoro na zewnątrz lało jak z cebra.
– Wychowałem się tutaj – oznajmił z powagą jej towarzysz, starannie dobierając słowa. Dobrze znała ten ton, aż nazbyt świadoma, że w sytuacjach takich jak ta, Mateusz był niezwykle poważny. Najwyraźniej zdołała go zdenerwować, chociaż zawsze sądziła, że to niemożliwe. – Winobranie to tradycja. Gdybyś kiedykolwiek widziała Dni Zielonej Góry, wtedy nie opowiadałabyś takich bzdur – dodał, ale Lena tylko uśmiechnęła się w nieco ironiczny, pozbawiony wesołości sposób.
– Koncerty, jarmarki i teatr... Oryginalne jak nie wiem co! – Wywróciła oczami. – Z tym, że tutaj możemy kupić butelkę wina. Dalej nie widzę sensu, żeby tłuc się taki kawał drogi.
– Więc po co ze mną jechałaś?
Wzruszyła ramionami, początkowo sama niepewna, w jaki sposób powinna odpowiedzieć na to pytanie. No właśnie, po co?
– Bo miało być fajnie – stwierdziła w końcu. – Niedługo zaczynamy studia. Miałam serdecznie dość siedzenia w domu.
– Więc nie siedzisz. – Mateusz z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Boże, pozwól mi zrozumieć kobiety...
– Boże, pozwól mi zrozumieć sens imprezy na cześć wina – sparafrazowała go.
Czuła, że przesadza i powinna się powstrzymać, ale to pozostawało silniejsze od niej. Sama nie miała pewności, skąd brało się zniechęcenie, ale już w chwili wyjazdu z Białystoku miała ochotę zawrócić i jednak nie ruszać się z domu. Później było już tylko gorzej, zaś deszczowa aura jedynie pogłębiła targające dziewczyną uczucia. Nie chciała tutaj być, nieważne jak bezsensownie by to nie brzmiało. Kiedy początkowo rozmawiała z Mateuszem o Winobraniu, wtedy była zachwycona, jednak teraz...
Westchnęła, po czym z wahaniem spojrzała na chłopaka. Milczał, uparcie skupiając się na drodze i unikając spoglądania w jej stronę. Wiedziała, że był zły, a przynajmniej zdenerwowany, co zresztą nie wydało się Milenie dziwne. Nie mogła zaprzeczyć, że zachowywała się co najmniej nieznośnie, co przy wielogodzinnej podróży bez wątpienia dawało się we znaki. Chciała jakoś załagodzić sytuację, bo kłótnia zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych urozmaiceń wspólnej podróży. Nie tak to powinno wyglądać, nie wspominając o tym, że Mateusz jasno dał do zrozumienia, że ten wyjazd jest dla niego ważny. Trudno, żeby było inaczej, skoro dzieciństwo spędził właśnie w tym mieście – podobno pięknym, chociaż na razie nie miała okazji się o tym przekonać.
Co też sentymenty robią z ludźmi..., pomyślała, po czym westchnęła cicho. W porządku, może jednak powinna wziąć się w garść.
– Hej... Więc jak to jest z tym winem? – zapytała cicho, siląc się na pojednawczy ton. – Mówiłeś, że macie swoje legendy...
– Nagle cię to interesuje? – mruknął z powątpiewaniem, ale ostatecznie darował sobie złośliwości. Ledwo powstrzymała uśmiech, nie chcąc znowu go prowokować. Przecież wiedziała, że nie będzie w stanie długo się na nią złościć. – Tak... Jest kilka legend. W każdym mieście jakieś się znajdą – dodał, a Milena wymownie uniosła brwi.
– Opowiedz – poprosiła, próbując zabrzmieć choć trochę entuzjastycznie. – Którąkolwiek. Może się przekonam.
– Jak sobie chcesz... – Zawahał się, intensywnie nad czymś myśląc. – Chociaż nie wiem, co mam ci powiedzieć. Pewnie uznasz, że to nudne.
Masz o mnie zadziwiająco dobre zdanie...
– Strzelasz – zachęciła, tym razem próbując obejść się bez złośliwości.
– Wszystko ma związek z Bachusem...
– Kim? – przerwała, nie mogąc się powstrzymać.
Mateusz rzucił jej poirytowane spojrzenie.
– Z bogiem wina. No, całej natury, ale dla nas przede wszystkim wina – poprawił się po chwili zastanowienia. – W Grecji nazywali go Dionizosem – dodał, a dziewczyna przypomniała sobie, że już kiedyś słyszała to imię, jednak tę informację zdecydowała się zachować dla siebie. – Niektóre legendy mówią, że po śmierci Bachusa, jego krwią skropiono tereny winiarskie. Kilka kropel spadło na Zieloną Górę i stąd wzięła się ta tradycja. – Uśmiechnął się blado. – Inna wersja mówi o bachusikach, czyli dzieciach Bachusa. Kiedy byłem mały, wszyscy ciągle powtarzali, że po mieście biegają bachusiki i robią innym psikusy. Kiedyś nawet próbowałem ich szukać...
Coś w tym wyznaniu poprawiło Milenie nastrój, chociaż nadal czuła się przygnębiona. Jakby tego było mało, słuchając słów Mateusza, przez krótką chwilę miała ochotę mu przerwać i oznajmić, że przecież to nie było tak – i że w rzeczywistości niczego nie wiedział. To nie miało sensu, zresztą przecież słuchała zwyczajnych, regionalnych historii, z którymi nie miała styczności nigdy wcześniej. Nie istniał żaden powód, by przejmowała się treścią tych bajek, a tym bardziej zastanawiać nad tym, czy były prawdziwe. Oczywiście, że wymyślili je ludzie, choć jak we wszystkich legendach dało się doszukać ziarenka prawdy – w tym wypadku tego, że Zielona Góra jak najbardziej słynęła z produkcji wina.
Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, dziwnie oszołomiona. Przygnębienie nie opuszczało jej nawet na moment, zaś po usłyszanych od Mateusza historyjkach, z jakiegoś powodu przybrało na sile. To przecież nie tak..., pomyślała nie po raz pierwszy i coś nieprzyjemnie ścisnęło ją w gardle. Niby skąd mogła to wiedzieć? Zresztą jakie znaczenie miało to, jaka była prawda? Bachus i cała ta misterna otoczka z nim związana, stanowiły przede wszystkim atrakcję dla turystów – część niepotwierdzonej historii, która po prostu wzbogacała kulturę tego rejonu.
Westchnęła w duchu, po czym na powrót wbiła wzrok w spływający po szybie deszcz. Była zmęczona długą podróżą, zwłaszcza w takich warunkach, więc nic dziwnego, że wszystko ją drażniło. Myślała o głupstwach, wciąż rozdrażniona zarówno warunkami atmosferycznymi, jak i koniecznością przebywania w tym miejscu. Sęk w tym, że już nie mogła się wycofać – i to nie tylko przez wzgląd na to, że dotarli do celu. Chciała przynajmniej spróbować dobrze się bawić, skoro Mateuszowi tak bardzo zależało na udziale w nadchodzących jarmarkach. Pomyślała, że może jednak istniała szansa na ustanie opadów i to, że nazajutrz będą mogli bez obaw wyjść na ulicę miasta, by cieszyć się z Winobrania, zamiast kryć pod parasolami i wiatami pobliskich sklepików. Dziś i tak marzyła, żeby w końcu dotarli do hotelu i mogli odespać podróż – przynajmniej tych kilka godzin, które przy odrobinie szczęścia miały poprawić jej nastrój.
Może...
~*~
Biegła. Pędziła przed siebie, raz po raz napinając mięśnie i próbując zmusić obolałe ciało do współpracy. Potykała się na nierównościach terenu, za wszelką cenę próbując utrzymać się w pionie. Czuła się zmęczona, co sprawiało, że każdy kolejny krok wydawał się coraz trudniejszym i bardziej wymagającym, ale musiała to znosić. Wiedziała, że upadek kosztowałby ją to, co najcenniejsze – życie, które za wszelką cenę pragnęła ocalić. Gdyby zwolniła albo – co gorsza – z jakiegokolwiek powodu się zatrzymała...
Czuła, że pogoń jest blisko. Słyszała nawoływanie oraz ujadanie psów, co niezmiennie podsycało narastające w kobiecie wątpliwości. Złapią ją. Prędzej czy później dogonią, a wtedy czekała ją śmierć, na którą zdecydowanie nie była gotowa. Jakaś cząstka nakazywała Meerze się zatrzymać i poddać, uznając podejmowany wysiłek za bezsensowny, ale stanowczo zdusiła ją w sobie. Nie, to nie mogło być takie proste i ostateczne. Chciała o siebie zawalczyć, nawet gdyby to miało się okazać ostatnią rzeczą, którą przyjdzie jej zrobić w życiu.
W tamtej chwili w równym stopniu podziwiała, co i szczerze bała się ludzi. Przybyła w odpowiedzi na ich błagania, a oni zgotowali jej piekło, traktując jak zwierzynę łowną i życząc śmierci. Nie uwierzyli, choć stanęła przed nimi bezbronna i chętna do pomocy. Ojciec wysłuchał ich modlitw – licznych próśb o urodzaj i ratunek dla dręczonego głodem społeczeństwa – a jednak kiedy przyszło co do czego, odrzucili dar, którym przecież była ona. Nie rozumiała tego, co nimi kierowało i dlaczego z taką łatwością uznali, że to właśnie przeciwko niej należy skierować czystą nienawiść. Została potraktowana niczym najgorsze zło, zupełnie jakby wszelakie niepowodzenia i kolejne nieszczęścia, dotykające mieszkańców tych terenów, sprowadzały się właśnie do niej i tego, że śmiała istnieć. Przybyła z dobrymi chęciami i miłością, pragnąc uleczyć to miejsce, a jednak została przepędzona i zmuszona do ucieczki. Kiedy mówiła, nie było nikogo, kto by posłuchał, teraz zaś żadne zmiany nie miały racji bytu.
Jedno jednak musiała ludziom przyznać: byli zdeterminowani. Teraz sama to czuła, wykorzystując resztki sił, by z uporem podążać przed siebie, chociaż ciało stopniowo odmawiało posłuszeństwa, a płuca paliły żywym ogniem. Dopiero kiedy przybyła do tego miejsca, zrozumiała, co tak naprawdę znaczyło bycie człowiekiem. Pragnienie życia wydawało się przysłaniać wszystko inne, nie pozwalając kobiecie przerwać biegu, a może wręcz warunkując to, że nadal potrafiła posuwać się naprzód. Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś tak intensywnego – potrzeby, żeby uciec i nie pozwolić się zabić. Bała się i to również miało na nią wpływ, strach jednak odgrywał rolę drugorzędną.
Prawda była taka, że Meerę przede wszystkim wypełniał nieopisany wręcz żal, to uczucie zaś wydawało się czymś niemalże materialnym i bardzo bolesnym.
„Dlaczego?" – miała ochotę zapytać. Chciała to wykrzyczeć, spojrzeć każdemu z podążających za nią mężczyzn w oczy, a potem poczekać na odpowiedź. „Dlaczego mnie wzywaliście, skoro teraz pragniecie mojej śmierci?". Sądziła, że gdyby mogła zrozumieć, wtedy być może wszystko stałoby się łatwiejsze – przynajmniej trochę, mimo że szczerze wątpiła, by wtedy perspektywa śmierci stała się czymś choć trochę bardziej akceptowalnym. Z drugiej strony, wszystko wydawało się lepsze od wątpliwości i niedopowiedzeń, te bowiem wykańczały ją w równym stopniu, co i nieprzerwany bieg.
Nie pojmowała tego, jak bardzo ludzie bywali nielogiczni. Na pierwszy rzut oka wierzyli w to, czego nie ma – w Boga i siły natury, które przewijały się przez wszystkie ich wierzenia i historie. A jednak kiedy przychodziło co do czego, mając przed sobą materialny dowód na to, że ich modły zostały wysłuchane, odpychali prawdę. Wręcz niszczyli ją, tak jak próbowali teraz zabić Meerę, powtarzając, że jest heretyczką. Że kłamała, bluźniła i tym samym pogarszała sytuację, ściągając na mieszkańców kolejne nieszczęścia. Nie rozumieli, że tak naprawdę sami to robili, nie chcąc przyjąć ofiarowanej przez nią pomocy. Na życzenie Ojca przybyła, żeby dać im wiedzę, której potrzebowali i pokazać, w jaki sposób wykorzystać cuda natury, oferowane przez tę ziemię. Nie pojmowali, że to miejsce jest wyjątkowe – każde wzgórze, żyzna gleba i zielone trawy. Gdyby tylko mogła się wytłumaczyć...
Dysząc ciężko, w pośpiechu wspinała się po stromej stronie Wzgórza Braniborskiego. Nie była pewna czy już teraz tak je nazywali, czy to dopiero miało nastąpić, ale nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Całą sobą czuła niezwykłość tego miejsca – wyjątkową aurę terenów, które być może miały okazać się jej mogiłą. W tamtej chwili teraźniejszość i przyszłość mieszały się ze sobą, potęgując mętlik w głowie Meery i podsuwając kobiecie wiedzę, której – zdaniem ludzi – nie powinna posiadać. To, co ona uważała za dar, okazało się przekleństwem i ostatecznie doprowadziło ją do tego miejsca. Jak na ironię tego nie przewidziała, tak jak i nie była w stanie stwierdzić, co się z nią stanie. Ta pogoń miała miejsce tu i teraz, Meerze zaś nie pozostało nic innego, jak próbować biec.
Zmęczenie przybrało na sile, coraz bardziej dając się Meerze we znaki. Czuła, że słabnie, sama niepewna jak długo już uciekała, próbując znaleźć bezpieczną kryjówkę poza granicami miasta. Odgłosy pogoni ucichły, dzięki czemu poczuła się przynajmniej odrobinę pewniej, jednak ani myślała, że mogłaby zwolnić. To wciąż nie był koniec; wiedziała o tym doskonale, aż nazbyt świadoma, że ludzie tak po prostu nie odpuszczą. Podążali za nią zbyt długo, by teraz zrezygnować, zresztą te tereny należały do nich, więc znali je dużo lepiej od niej. Tak przynajmniej sądziła, chociaż wciąż miała nadzieję, kurczowo trzymając się myśli o powodzeniu ucieczki – o tym, że wciąż miała szansę przeżyć. Musiała znaleźć miejsce, w którym mogłaby się ukryć, a wtedy...
Co zrobiłaby później? Nie wiedziała, ale to mogło poczekać do czasu ostatecznego zgubienia pogoni. Musiała choć na chwilę zatrzymać się i pomyśleć, to jednak nie było możliwe, skoro wciąż czuła na karku oddech podążającej za nią śmierci. Nie mogła tutaj zostać, niezależnie od tego, jak wielki żal wzbudzała w niej myśl o porzuceniu pierwotnie wyznaczonego celu. Przybyła z dobrymi intencjami, a jednak w zamian otrzymała gniew, strach i czystą nienawiść. W takim wypadku mogła już tylko odejść i żyć nadzieją, że ludzie kiedyś się opamiętają. Mimo że to wydawało się nieprawdopodobne, nie miała do nich żalu, choć być może powinna. Nie rozumiała, ale próbowała znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie – jakkolwiek wytłumaczyć sobie, dlaczego pragnęli jej śmierci.
Być może nie byli gotowi. Nie tego spodziewali się, modląc o urodzaj i pomyślność dla społeczeństwa. Teraz widziała, że popełniła błąd ot tak wchodząc do miasta i wprost mówiąc o swoim pochodzeniu. Żaden z nich nie wierzył, kiedy powtarzała, że przybyła na życzenie Ojca – tego samego, którego w różnych zakamarkach świata czczono pod tak wieloma imionami. Każdy na swój sposób wierzył, niezależnie od tego czy zwracał się do Bachusa, Dionizosa czy bezimiennego Boga, a jednak kiedy przychodziło co do czego...
Dlaczego ludzie nigdy nie dostrzegali tego, co było im dane?
Zwolniła, po czym ciężko osunęła się na kolana, chcąc chwilę odpocząć i złapać oddech. Z bijącym sercem nasłuchiwała, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że ze wszystkich stron napiera na nią nieprzenikniona, niepokojąca cisza. Oddychała szybko i płytko, świadoma wyłącznie pulsowania napiętych do granic możliwości mięśni oraz palenia w płucach. Każdy kolejny wdech chłodnego, nocnego powietrza był niczym katorga, ale przynajmniej mogła odpocząć – tylko chwilę, bo wiedziała, że powinna biec dalej, jednak na dobry początek musiało wystarczyć.
Pochyliła głowę, pozwalając żeby poplątane, jasne włosy opadły jej na twarz. Ludzkie ciało, choć niezwykle piękne, było tak kruche i podatne na zranienia... Meera czuła chłód i to wystarczyło, żeby zaczęła drżeć, żałując, że poza cienką, podartą sukienką nie miała na sobie niczego, w co mogłaby się ubrać. Bosa i wyziębiona, mogła co najwyżej dziękować w duchu za to, że do zimy wciąż było daleko. Gdyby wylądowała w takim stanie na mrozie, wtedy na pewno by nie przeżyła, umierając równie szybko, co i otaczająca ją ze wszystkich stron, sięgająca pasa trawa. Źdźbła kołysały się łagodnie, raz po raz muskając odsłonięte ramiona klęczącej na ziemi kobiety, czym jedynie potęgowały wstrząsające nią dreszcze. Meera wysiliła się na blady uśmiech, dochodząc do wniosku, że to uczucie należało do przyjemnych, stanowiąc choć chwilowe ukojenie po wyczerpującym biegu, który dopiero co odbyła. Co prawda nie niwelowało zmęczenia, ale w jakimś stopniu czyniło je o wiele bardziej znośnym, choć to równie dobrze mogło stanowić wyłącznie wytwór jej wyobraźni. W tamtej chwili wszystko wydawało się równie prawdopodobne, Meera zaś nade wszystko pragnęła wierzyć, że wciąż ma szansę ujść z życiem. Tutaj, otoczona bujnymi trawami i świadoma bliskości wszechobecnej zieleni, czuła się bezpieczna.
Natura nie oceniała. Nie była okrutna, w przeciwieństwie do ludzi rządząc się niezmienionymi od początków istnienia tego świata regułami. Matka Ziemia dawała i zabierała według własnych kaprysów, a jednak nikt nie miał o to do niej pretensji. Zwłaszcza Meera rozumiała prawa, którymi rządził się świat, stanowiąc jeden z jego najważniejszych elementów. Pozostawała częścią czegoś większego, zresztą tak jak i ludzie, chociaż oni tego nie rozumieli. Pragnęła otworzyć im oczy, ale to okazało się bezowocne, zamiast oczekiwanych rezultatów, ściągając na nią śmiertelne niebezpieczeństwo. Nadal tego nie rozumiała, ale im dłużej usiłowała się nad tym zastanawiać, tym łatwiej przychodziło jej zaakceptowanie, że nie miała szans, by cokolwiek zmienić. Może kiedyś, za całe lata albo wieki, ale dziś...
W porządku, skoro musiało tak być, mogła to zaakceptować. Była cierpliwa, tak jak Matka Ziemia od której pochodziła i która niezmiennie dodawała jej siły, niosąc jakże potrzebne Meerze ukojenie. Zarówno łagodne muśnięcia ocierających się o wrażliwą skórę źdźbeł trawy, jak i powiew ciepłego, przesyconego wonią lasów i pól wiatru, działały na kobietę kojąco. „Nie bój się" – zdawały się komunikować i to wystarczyło, żeby poczuła się choć odrobinę pewniej. Ludzie ją odtrącili, ale natura zawsze pozostawała jej wierna, gotowa przyjąć z otwartymi ramionami, gdyby zaszła taka potrzeba. To, a także myśl o wszechmogącym Bachusie, który czuwał nad nią podczas ucieczki, czyniło Meerę silniejszą. Cokolwiek by się nie wydarzyło, mogła się z tym mierzyć.
Głośne ujadanie dobiegło jej uszu jakby z oddali, ale to wystarczyło, żeby zrozumiała, iż czas na odpoczynek minął. Z wysiłkiem podniosła się do pozycji stojącej. Z bijącym sercem podjęła przerwany bieg, obojętna na ból w piersi i wciąż odczuwane zmęczenie.
Pogoń rozpoczęła się na nowo.
~*~
– Tak nie można... To nie jest właściwe.
Matteo nie był pewien, jak wiele razy powtarzał te słowa. I tak wydawały się pozbawione znaczenia, skoro nikt nie słuchał. Nawet jeśli, wszyscy spoglądali na niego z politowaniem, po czym robili swoje, za każdym razem powtarzając, że jest zbyt młody, żeby zrozumieć pełnię problemu. Kiedy na domiar złego nakazali mu wracać do domu, ostatecznie zrezygnował z prób przekonywania innych, by w końcu odpuścili pogoń.
Nie rozumiał, dlaczego zachowywali się w ten sposób. Czuł, że sprawy zabrnęły za daleko, choć oczywiście mógł się mylić. Najpewniej tak było, a przynajmniej to sugerowali mu starsi i bardziej doświadczeni, raz po raz przytaczając te same argumenty. Twierdzili, że dziewczyna, którą ścigali, sprowadzała na nich wyłącznie same nieszczęścia. Nie wierzył w to, nie potrafiąc wyobrazić sobie, że drobna kobieta mogłaby zrobić coś takiego. Być może to świadczyło o naiwności – czymś, co wydawało się nieodzownym atrybutem młodego wieku – ale nie mógł zmusić się do zmiany sposobu myślenia. O ile wiedział, właśnie podążali za jego rówieśnicą, a może nawet kimś młodszym, traktując drugiego człowieka jak zwierzynę łowną. Gdzie w takim razie było miejsce na jakiekolwiek ludzkie odruchy?
Był zły i nie zamierzał tego ukrywać. W pośpiechu przemierzał otwarte, pogrążone w półmroku tereny, pragnąc oddalić się od tych, którzy kontynuowali poszukiwania. Słyszał ujadanie psów i nawoływania ludzi, te odgłosy zaś nagle wydały mu się ni mniej, ni więcej, ale głosami samej śmierci. Przecież wiedział, co miało się wydarzyć z chwilą, w której odszukają tę dziewczynę. Nikt nie zamierzał tracić czasu na procesy, a tym bardziej dawać biedaczce okazji, by mogła się obronić. Wyrok już zapadł i choć z perspektywy Matteo brzmiał niedorzecznie, próba sprzeciwienia się mądrzejszym nie wchodziła w grę.
Odrzucił od siebie niechciane myśli, bezskutecznie próbując odciąć się od tego, co tak bardzo go dręczyło. Nie chciał, by sprawy przybrały taki obrót, ale jaki tak naprawdę miał wybór? Mógł co najwyżej wrócić do domu i udawać, że nic szczególnego się nie działo. Przerwał poszukiwania, a tym bardziej nie zamierzał brudzić sobie rąk krwią niewinnej dziewczyny. To, że ludzie pragnęli zachować się jak zwierzęta, nie było czymś, na co miał wpływ, a skoro tak...
Chciał wrócić do domu. Co prawda odcięcie się od problemu wydawało się co najwyżej żałosną próbą ucieczki, ale jakie to miało znaczenie? Nawet nie znał tej dziewczyny, więc nie był za nią odpowiedzialny. W gruncie rzeczy nie chciał być, po dłuższym namyśle dochodząc do wniosku, że zrobił wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu. Nie on czyhał na jej życie, zaś to, że inni nie chcieli słuchać, nie było jego winą. Sumienie miał czyste, a przynajmniej był bliski tego, żeby uwierzyć, że tak jest, aż do chwili, w której jego uwagę przykuł przytłumiony, charakterystyczny dźwięk. Z wrażenia aż zamarł wpół kroku, przystając i machinalnie rozglądając się dookoła. To był impuls – całkowicie bezwarunkowa reakcja, której z perspektywy czasu nie potrafił wytłumaczyć. Nie rozumiał też, co zadecydowało, że Meera niespodziewanie stanęła na jego drodze i to akurat w chwili, w której doszedł do wniosku, że jej los nie ma z nim żadnego związku.
A jednak nagle ją dostrzegł, skuloną na ziemi i zapłakaną. Wiedział, że to ona, chociaż do tej pory słyszał o podobno szerzącej herezje kobiecie jedynie z krążących po okolicy plotek. Jakkolwiek by jednak nie było, z chwilą, w której zauważył drobną, jasnowłosą postać, nie miał wątpliwości co do tego, że właśnie znalazł uciekinierkę – i to nie tylko dlatego, że istniało dość małe prawdopodobieństwo, by jakakolwiek inna niewiasta błąkała się po pustkowiu w samym środku nocy.
– Ty jesteś Meera... – wyrwało mu się.
W tamtej chwili popełnił błąd, a przynajmniej tak pomyślał, kiedy dziewczyna nagle wzdrygnęła się, błyskawicznie przenosząc na niego wzrok. Wpatrzone w Matteo oczy rozszerzyły się, zdradzając czyste przerażenie, zaraz też poderwała się na równe nogi, gotowa do ucieczki. Nie musiał pytać, by zorientować się, że była wykończona, choć nawet to nie pozbawiło jej determinacji. Patrząc na nią, miał wrażenie, że wszystko w tej drobnej istocie aż krzyczy, że chciała żyć. Co więcej, jak najbardziej był w stanie to zrozumieć, w tamtej chwili ostatecznie utwierdzając się w przekonaniu, że sposób, w jaki postępowali pozostali, był zły. Podążali za niewinną dziewczyną z żądzą mordu, chociaż niczym im nie zawiniła. Patrzył na nią i czuł, że ma przed sobą co najwyżej przerażone, niesłusznie skazane na śmierć dziecko.
Z wolna uniósł ręce ku górze, chcąc zasugerować Meerze, że nie miał w planach jej skrzywdzić. Nie od razu zareagowała, wcześniej odsuwając się o jeszcze kilka kroków, jednak ostatecznie musiała zauważyć, że nie zabrał ze sobą broni. Została, chociaż obserwowała go nieufnie, trochę jak wystraszona sarna, próbująca ocenić, czy miała powody do niepokoju.
– W porządku. Nie zrobię ci krzywdy – zapowiedział, z wolna robiąc krok w jej stronę. Przemawiał łagodnie, starannie dobierając słowa, by jeszcze bardziej dziewczyny nie wystraszyć. Nie miał pojęcia, co tak naprawdę chciał zrobić, ale nie dbał o to, świadom wyłącznie tego, że nie mógłby jej tak po prostu zostawić. – Tutaj nie jest bezpiecznie – dodał, kiedy zastygła w bezruchu, uważnie obserwując wyciągniętą ku niej dłoń.
– Dlaczego?
W zasadzie musiał wyczytać to jedno pytanie z ruchu warg wpatrzonej w niego Meery. Szeptała, co wcale go nie dziwiło, skoro od wielu godzin musiała robić wszystko, byleby nie zwracać na siebie uwagi. Coś w spojrzeniu, którym go obdarzyła, wydało się mężczyźnie wręcz niewłaściwe – to, że mogłaby spoglądać na drugiego człowieka jak na potencjalnego mordercę, świadoma czyhającej na nią śmierci. „Takie rzeczy nie powinny się dziać" – miał ochotę powiedzieć, ale zachował tę myśl dla siebie, tym bardziej że w ten sposób i tak nie zdołałby niczego zmienić. Jej zresztą i tak nie musiał tego tłumaczyć, pewien, że rozumiała tę kwestię o wiele lepiej, niż on kiedykolwiek mógłby.
Nie miał pojęcia, jak długo oboje trwali w ciszy, wpatrując się w siebie nawzajem. Nie uciekła, choć przez krótką chwilę był gotów przysiąc, że jednak to zrobi. W zamian po prostu obserwowała go i choć wciąż wyglądała na przerażoną, w jej spojrzeniu doszukał się czegoś, co okazało się niemalże bolesne: nadziei. Choć wciąż nie odpowiedział na pytanie, które mu zadała, wyraźnie chciała wierzyć w to, że istniała choć jedna, warta zaufania osoba.
– Nie zrobiłaś niczego złego – powiedział w końcu. – Nie wierzę, że mogłabyś czymkolwiek zawinić.
– Dlaczego? – zapytała ponownie, tym razem głośniej i w bardziej stanowczy sposób.
– Ponieważ to nie miałoby sensu – stwierdził z przekonaniem. Te słowa przyszły same, wydając mu się najodpowiedniejsze, przynajmniej w obecnej sytuacji. – Poza tym to nie powinno wyglądać w ten sposób. Oboje jesteśmy ludźmi i...
– Jeśli tak wygląda człowieczeństwo, niech Bóg ma litość dla waszej rasy – przerwała mu cicho Meera.
Zamrugał, co najmniej zaskoczony jej słowami. Mógł przewidzieć, że będzie rozżalona, ale w tamtej chwili w grę wchodziło coś więcej. Obserwując ją, pozostawał świadom jednego: tego, jak bardzo była smutna.
Nie zła, ale po prostu zawiedziona, chociaż to nie miało sensu. Nie to powinna czuć, skoro właśnie walczyła o życie.
Nie pojmował też tego, dlaczego jej słowa sprawiły, że poczuł się niemalże winny tego, że był człowiekiem – i to nawet pomimo tego, że nie zrobił niczego złego.
– W tym rzecz – oznajmił, nawet nie chcąc zastanawiać się nad znaczeniem jej słów, a już zwłaszcza tym, dlaczego wyrażała się tak, jakby każde z nich pochodziło z zupełnie innego świata. To przecież i tak nie miało znaczenia. – Ludzie się tak nie zachowują.
Nie miał pojęcia, czy mu uwierzyła. Przez dłuższą chwilę milczała, wydając się nad czymś zastanawiać, przez co tym bardziej zaskoczyła Matteo, kiedy ostatecznie podała mu rękę. Dopiero myśląc o tym z perspektywy czasu, pojął, że popełniła błąd, bo gdyby jej nie zatrzymywał, być może zdążyłaby uciec.
Możliwe, że gdyby go nie spotkała, mogłaby żyć.
Sęk w tym, że żadne z nich nie miało prawa wiedzieć, co wydarzy się później. Co więcej, z jakiegoś powodu nie potrafił żałować, że to on był przy niej, kiedy pogoń w końcu odnalazła Meerę, chociaż nigdy nie zrozumiał, co takiego kierowało kobietą, kiedy tak po prostu poddała się temu, co na nią czekało. Chociaż chciał ją bronić, nie miał po temu okazji – nie, skoro mu nie pozwoliła, protestując w chwili, w której polujący mężczyźni zagrozili mu śmiercią. Wtedy zrozumiał, że mógłby dla niej umrzeć – i że to byłoby właściwe – ale Meera tego nie chciała.
A potem już tylko mógł patrzeć, jak drobne ciało wiotczeje, przebite długim, posrebrzanym nożem. Broń zagłębiła się aż po samą rękojeść, Meera zaś ciężko osunęła się na ziemię. Pamiętał jej spojrzenie – ostatnie, które rzuciła w jego stronę, zanim coś w jej lśniących, błękitnych oczach zgasło. Potem już tylko wpatrywała się w niego pustym wzrokiem, wydając się bezgłośnie prosić o jedno.
Pamiętaj o mnie.
Stojąc samotnie nad bezwładnym, martwym ciałem i widząc jak świeża, przypominająca wino krew wsiąka w glebę, chciał zrobić przynajmniej tyle.
~*~
Milena gwałtownie usiadła na łóżku, ledwo tłumiąc krzyk. Wyprostowała się niczym struna, roztrzęsiona i bliska płaczu, chociaż za wszelką cenę próbowała nad sobą zapanować. Oddychała szybko i płytko, przez krótką chwilę niepewna, gdzie się znajduje. W pośpiechu powiodła wzrokiem dookoła, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że siedziała na łóżku w pokoju hotelowym, który wynajęli z Mateuszem, żeby odpocząć przed zbliżającymi się uroczystościami.
„O Boże. O mój..." – pomyślała w oszołomieniu, przyciskając lekko drżącą dłoń do ust. Czuła pieczenie pod powiekami, więc zamrugała kilkukrotnie, nie chcąc pozwolić sobie na łzy. W duchu raz po raz powtarzała, że wszystko jest w porządku, właściwie sama niepewna, dlaczego czuła się aż do tego stopnia wytrącona z równowagi. W głowie miała pustkę, bezskutecznie próbując uporządkować niespójne obrazy, majaczące gdzieś w jej pamięci. Nieprzerwany bieg, czyste przerażenie i to imię... Imię, które słyszała po raz pierwszy, a jednak wydawało się tak nieznośnie znajome – zupełnie jakby powinna słyszeć je już wcześniej.
Potarła skronie, próbując doprowadzić się do porządku. Z wolna wypuściła powietrze, bezskutecznie próbując się uspokoić. Otarła twarz gniewnym ruchem, nie chcąc pozwolić sobie na słabość, tym bardziej że nie miała żadnego powodu, żeby reagować aż tak gwałtownie na sen – zwykły nocny majak, który nie miał żadnego związku z rzeczywistością i...
– Milena?
Poderwała głowę, słysząc nieco zdławiony, wyraźnie zaspany głos Mateusza. Natychmiast przeniosła wzrok na sąsiednie łóżko, potrzebując dłuższej chwili, żeby skoncentrować się na twarzy przyjaciela. Spoglądał na nią w nieco nieprzytomny sposób, po czym lekko zmrużył oczy, uważnie jej się przypatrując. Cokolwiek myślał, ostatecznie zostawił wszelakie uwagi dla siebie, w zamian intensywnie nad czymś myśląc.
– Nic się nie stało – zapewniła pośpiesznie dziewczyna. Mimowolnie skrzywiła się, porażona dziwnym brzmieniem własnego głosu. Odchrząknęła, po czym przełknęła z trudem, szczerze wątpiąc, by w ten sposób mogła jakkolwiek poprawić swój stan. – Obudziłam cię? Przepraszam, ale...
– Krzyczałaś... Chyba. – Chłopak zawahał się, w następnej chwili siadając na łóżku, by móc lepiej jej się przyjrzeć. W roztargnieniu przeczesał palcami już i tak zmierzwione włosy, robiąc sobie na głowie jeszcze większy bałagan. – Płaczesz? – zapytał podejrzliwie, wyraźnie zaskoczony własnym odkryciem. – Hej, co się stało? Milena...
– Powiedziałam już, że nic – warknęła, nie mogąc się powstrzymać. Palce zacisnęła na pościeli tak mocno, że aż poczuła ból, co zmusiło ją do rozluźnienia uścisku. – Przepraszam. Po prostu... miałam zły sen – dodała z wahaniem, tym razem o wiele łagodniej.
Mateusz raz jeszcze zmierzył ją wzrokiem, bynajmniej nie przekonany. Niemalże była w stanie wyczuć targające nim wątpliwości, zresztą podejrzewała, że zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kogo jedyny problem stanowiłby koszmar. Nerwowo przygryzła dolną wargę, w pośpiechu próbując wymyślić, co jeszcze mogłaby mu powiedzieć, żeby zabrzmiało choć trochę przekonująco, nim jednak zdążyła się nad tym zastanowić, chłopak skinął głową.
– Zły ten... Tak – powiedział pozornie obojętnym tonem, jednak wyczuła w jego głosie coś, czego nie potrafiła zinterpretować. To było... trochę jak zrozumienie? Nie miała pojęcia, zresztą nie chciała się nad tym zastanawiać, zbytnio skołowana, by skupić się na czymkolwiek. – Chyba tak bywa w nowych, obcych miejscach...
– Tak – podchwyciła, samą siebie próbując przekonać, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni.
To wciąż brzmiało jak kłamstwo, ale tym razem była w stanie zignorować to wrażenie. W zamian z wolna zaczęła się rozluźniać, ostatecznie idąc w ślady Mateusza, który zdążył ułożyć się na łóżku, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że skoro nikt ich nie mordował, to mógł spokojnie iść spać. Czasami zazdrościła mu tego, jak proste bywało jego myślenie w wyjątkowo stresujących sytuacjach. Sama nie potrafiła ot tak odciąć się od emocji, nie wyobrażając sobie, że mogłaby zasnąć. Wspomnienie snu, choć coraz bardziej niewyraźne, bo ten wydawał się stopniowo zacierać w pamięci Mileny, wciąż wydawało się żywe, zresztą tak jak emocje, które w niej wywoływało.
Nie była pewna, jak długo leżała, próbując zebrać myśli. Po kilku kolejnych minutach zmęczenie wzięło górę, Milena zaś z ulgą spróbowała mu się poddać, jednak wciąż nie dawała jej spokoju jedna istotna kwestia – coś, czego nie potrafiła tak po prostu zignorować.
– Mateusz? – rzuciła w przestrzeń, nie dbając o to, czy chłopak zdążył zasnąć.
– Hm...?
Sądząc po sposobie, w jaki odpowiedział, być może nawet nie zwracał uwagi na to, co próbowała do niego mówić.
– Słyszałeś kiedyś o Meerze? – wyrzuciła z siebie na wydechu.
Na dłuższą chwilę zapanowała cisza, aż zmartwiła się, że jednak zasnął. Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim ponownie się odezwał, jednak decydując odpowiedzieć.
– O czym? – Nawet nie czekał na odpowiedź, w zamian wzdychając przeciągle, wyraźnie sfrustrowany. – Idź spać, Milena. O tej porze zaczynasz bredzić od rzeczy – stwierdził, a ona chcąc nie chcąc zmusiła się do podporządkowania jego słowom.
Leżąc w ciemnościach, jeszcze dłuższą chwilę zastanawiała się nad tym, czego doświadczyła. Chociaż to wydawało się bezsensowne, z jakiegoś powodu słowa Mateusza wzbudziły w niej wręcz przejmujący smutek, to uczucie ostatecznie ukołysało Milenę do snu.
Głośna, skoczna muzyka mieszała się ze śmiechami i rozmowami obecnych na ulicach ludzi. Radosny gwar miał w sobie coś kojącego, czyniąc o wiele znośniejszą wciąż nie najlepszą, ale znośną pogodę. Deszcz wisiał w powietrzu, ale to wyraźnie nie przeszkadzało tym, którzy przybyli na Winobranie. Pokaźny tłum dobitnie świadczył, że obchodzone przez mieszkańców Zielonej Góry uroczystości były dla tutejszych mieszkańców ważne.
Milena z zaciekawieniem rozglądała się dookoła, jednocześnie starając się dotrzymać kroku prowadzącego ją Mateusza. Wciąż czuła się dziwnie przygnębiona nocnym koszmarem, jednak wywołane przez sen emocje zdążyły opaść, jawiąc się jako coś odległego i pozbawionego znaczenia. Sama Milena nie chciała się tym przejmować, pragnąc skoncentrować się na uroczystościach. Obserwowała swojego towarzysza i to wystarczyło, żeby zdołała się rozluźnić, widząc z jak wielkim entuzjazmem Mateusz rozglądał się dookoła. Mimo wszystko nie żałowała, że zdecydowała się przejechać z nim przez pół kraju, podświadomie czując, że było warto. Jeśli w ten sposób mogła sprawić mu radość, zdecydowanie postąpiła słusznie.
Powiodła wzrokiem dookoła, spoglądając na porozstawiane w pobliżu stoiska. Lubiła jarmarki, zafascynowana obecnością ludzi, kolorowych namiotów i różnorodnych towarów, których nie miała okazji widzieć na co dzień. W znamienitej większości oferowano wszelkiego rodzaju wina, ale widziała również inne, bardziej nietypowe stoiska. Czuła się wręcz oszołomiona widokiem różnorodnych świecidełek, kolorowych obrazów, ręcznie robionych toreb czy biżuterii, która może i stanowiła zaledwie imitację drobiazgów, które mogłaby znaleźć u jubilera, ale i tak cieszyła oko. Przystanęła, mimowolnie uśmiechając się na widok grupki zgromadzonych przy namiociku z zabawkami dzieci, mimowolnie przypominając sobie, jak kiedyś sama z tak wielkim entuzjazmem reagowała na widok kolorowych drobiazgów.
Mateusz zniknął jej z oczu, ale nie przejęła się tym, świadoma, że w każdej chwili mogła do niego zadzwonić. Wiedziała, że chciał poszukać prezentów dla rodziców – butelkę dobrego wina z rodzinnych stron. Bez pośpiechu ruszyła przed siebie, uważnie rozglądając się dookoła, by niczego nie przegapić. Słyszała śmiechy i kolejne rozmowy, chociaż nie próbowała koncentrować się na poszczególnych słowach. Przez krótką chwilę miała wręcz wrażenie, że nagle znalazła się na jakiejś innej, wyjątkowo urokliwej planecie. To było przyjemne, zresztą jak i możliwość spojrzenia na ulice Zielonej Góry w bardziej przychylny sposób. Kiedy nie padało, miasto nabierało uroku, choć to równie dobrze mogło mieć związek z atmosferą jarmarku. Jakkolwiek by jednak nie było, Milena czuła się dużo spokojniejsza, przynajmniej na moment będąc w stanie wyrwać się dręczącemu ją od ostatniej nocy przygnębieniu.
Do czasu.
Spacerowała już dłuższą chwilę, kątem oka wypatrując Mateusza. Pamiętała, że wspominał o stoisku lokalnego klubu fantastyki, który koniecznie chciał zobaczyć, ale dziewczyna nie była pewna, czy ostatecznie faktycznie tam się udał. Nie znała układu tego miejsca, a tym bardziej przebiegu samego jarmarku, przez co tym trudniej było jej stwierdzić, w którą stronę powinna się udać. Tym bardziej zaskoczyły ją jeszcze głośniejsze śmiechy, którym towarzyszył charakterystyczny dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Wkrótce po tym oczom Mileny ukazały się wolno przemierzające ulice miasta wozy – wszystkie z opuszczonymi dachami i otoczone tłumem podążających za nimi ludzi. Uwagę dziewczyny zwróciły zwłaszcza stroje, które przybysze mieli na sobie. W gruncie rzeczy zainteresował ją przede wszystkim jeden z mężczyzn w samochodzie, być może dlatego, że wydawał się najważniejszy. Biała szata, którą miał na sobie, bez wątpienia robiła wrażenie, zresztą tak jak zdobiąca jego głowę roślinna plecionka. Wpatrując się w nią, Milena nabrała pewności, że to winogrona, jeśli zaś chodziło o tożsamość nieznajomego...
– Bachus! Bachus jedzie! – zawołała z podekscytowaniem jakaś mała dziewczynka.
To wystarczyło, by do Mileny w pełno dotarło, co właśnie było jej dane obserwować. Przypomniała sobie, że Mateusz wspominał o najróżniejszych atrakcjach, w tym również o przebierańcach, którzy specjalnie z okazji Winobrania wychodzili na ulice. Przed opuszczeniem hotelu mimochodem rzucił, że przy odrobinie szczęścia uda im się spotkać nawet samego Bachusa, ale wtedy nie zwróciła na to większej uwagi, poniekąd wciąż pod wpływem negatywnych emocji, wywołanych przez nocny koszmar.
Z jakiegoś powodu coś w widoku pędzącego wozu i przebranego za boga urodzaju mężczyzny, sprawiło, że Milena poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Stała, bezmyślnie wpatrując się w niewielką paradę aż do momentu, w którym ta ostatecznie zniknęła za zakrętem. A potem wciąż tkwiła w tym samym miejscu, próbując zrozumieć, dlaczego policzki ma mokre od łez, a serce tłucze się w piersi, zupełnie jakby chciało wyrwać się na zewnątrz. Smutek, który nagle ją wypełnił, wydawał się tak prawdziwy, że na moment aż zabrakło Milenie tchu, to jednak wydawało się niczym w porównaniu z bólem, który poczuła, kiedy w jej umyśle pojawiła się dziwna, zdecydowanie nienależąca do niej myśl.
„Zapomnieli o mnie" – usłyszała, chociaż to nie powinno być możliwe. Tak przynajmniej pomyślałaby jeszcze kilka godzin wcześniej, a jednak w tamtej chwili przyjmowała łagodny szept jako coś, co pozostawało najzupełniej naturalnym, normalnym zjawiskiem. „Nikt nigdy nie będzie pamiętał, jak to było naprawdę..." – stwierdziła z żalem Meera i również to wydało się Milenie oczywiste. Kto inny aż do tego stopnia mógłby cierpieć właśnie podczas tych uroczystości?
– Ja będę pamiętała... – rzuciła pod wpływem impulsu, bardziej do siebie niż kogokolwiek konkretnego. Gdyby nie panujący dookoła gwar, ktoś jak nic uznałby ją za wariatkę.
Dziewczyna spuściła wzrok, pozwalając żeby włosy opadły jej na policzki, częściowo przysłaniając twarz. Płakała i nawet nie próbowała tego ukryć, również gdy tuż za jej plecami rozległ się głos nawołującego ją Mateusza. Zdołała wypatrzeć go w tłumie, po czym na krótką chwilę zamarła, spoglądając wprost w parę znajomych niebieskich oczu – tych samych, które widywała niemalże na co dzień przez cały okres trwania ich przyjaźni, ale też...
Nie dokończyła tej myśli, to jednak wydawało się zbędne. Wkrótce po tym zachmurzone niebo w końcu się otworzyło, a na Zieloną Górę spadły pierwsze krople stopniowo przybierającego na sile deszczu. Milena wciąż czuła wilgoć na policzkach, ale nie przejmowała się tym, co tak naprawdę było tego przyczyną – łzy czy ulewa. W gruncie rzeczy to i tak nie miało znaczenia, tym bardziej że wiedziała jedno: że to Meera rozpaczała nad światem, który wieki temu się jej wyparł. Obietnica, którą jej złożono, została złamana i nikt nawet nie pamiętał imienia dziewczyny od której wszystko się zaczęło.
Nikt prócz Mileny.
Chociaż na ulicach Zielonej Góry panował radosny, świąteczny nastrój, a ludzie bawili się nawet pomimo padającego deszczu, w jej sercu gościł wyłącznie smutek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz